poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Dziesięć do dwudziestu


Danny Gopnik starał się za wszelką cenę odzyskać swoje przenośne radyjko tranzystorowe, na którym słuchał piosenek Jefferson Airplane. Marjane Satrapi, markowała grę na gitarze przy Iron Maiden, zaś Michel, bohater Jutro skończę dwadzieścia lat, usiłuje zrozumieć, co właściwie mówi do niego Georges Brassens w jednym ze swoich utworów. Michel liczy sobie dziesięć lat i jest rozwodnikiem. Mieszka z przybranym ojcem oraz dwiema matkami w kongijskim Pointe-Noire, jest zmuszony dorastać, a jego ukochana Karolina odmówiła dalszej współpracy. To bardzo wiele jak na jednego człowieka.

Mój wuj twierdzi, że jest komunistą. Komuniści to zwykle ludzie prości, nie mają telewizji, telefonu, elektryczności, ciepłej wody, klimatyzacji i nie zmieniają samochodu co pół roku jak wujek René. Więc teraz już wiem, że można być komunistą i bogaczem.


Chłopiec, co nie powinno dziwić, wziąwszy pod uwagę jego wiek, ma wiele spostrzeżeń, zarówno na temat własnej rodziny, jak i świata, a przy tej okazji – także polityki. Jego wypowiadane poważnym tonem proste i nieświadomie ironiczne uwagi, doprowadzają od czasu do czasu do zgrzytu: postać dziecka traci wówczas na wiarygodności i staje się tubą dorosłego. Lepsza wydaje mi się jednak wyczuwalnie syntetyczna naiwność z filozoficznym zacięciem, niż hiperrozwinięty, kilkuletni mędrzec, do którego całkiem niedawno i bezskutecznie usiłował przekonać mnie przez googolpleks stron Jonathan Safran Foer. W interwałach pomiędzy tego typu pęknięciami Michel zaczyna widzieć i rozumieć coraz więcej; tymczasem szach Reza Pahlawi ucieka z Iranu, Idi Amin Dada również przestaje być mile widziany w swoim kraju. Historie o perypetiach sercowych oraz domowych przeplatają się więc z wcale wielką historią, a to wszystko opowiadane przy pomocy podobnego zestawu środków. Efekty są przeurocze i bywają komiczne.

Styl najnowszej książki Mabanckou uległ drobnym zmianom i wygładził się – być może ze względu na temat – lecz jego zasadniczy rdzeń pozostał ten sam: zaczepna i często niepoważna narracja, tyle tylko, że jej tok jest tym razem mniej chaotyczny, a kropki znalazły się na swoich miejscach. Kupowanie powieści Kongijczyka to sprzedaż wiązana, razem z Jutro skończę dwadzieścia lat otrzymujemy garstkę autoodniesień: postać Angoualimy (African Psycho) mignie z raz i dwa, pojawi się dobrze znany miłośnikom Kielonka bar Śmierć Kredytom, a pan Mutombo będzie narzekał na pewnych zabójczo eleganckich i bardzo kolorowych saperów (Black Bazar). Te przebłyski nie uniemożliwią jednak orientowania się w fabule tym, dla których posiedzenie nad przygodami Michela będzie pierwszym kontaktem z utworami pisarza. To raczej diamenciki, porozrzucane to tu, to tam, by mrugnąć do wtajemniczonych; stanowią przy tym miłe domknięcie fikcyjnej rzeczywistości.

Demain j'aurai vingt ans pojawiło się u nas w sierpniu tego roku; tłumaczenia powieści Afrykańczyka na polski po raz czwarty podjął się Jacek Giszczak, a wydania – również po raz czwarty – wydawnictwo Karakter. Przemek Dębowski, odpowiedzialny za oprawę graficzną, także w tym przypadku wykonał kawał dobrej roboty: dwie śliczne, pulchne łapki wyciągnięte do góry, z żółtym Słońcem i chmurami w tle, a wszystko utrzymane w ciepłej tonacji; piękna ilustracja tego, co można znaleźć w środku.

Zupełne pomieszanie rejestrów i bardzo, bardzo przyjemna książka.

(recenzja pierwotnie ukazała się na portalu LubimyCzytac.pl; za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Karakter)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz