środa, 24 kwietnia 2013

Krótka seria w twarz


Kiedy, po długich bojach, udało mi się pozbyć ponad piętnastu kilogra­mów tłuszczu, czyniącego problematycznym zarówno wysiłek fizyczny, jak i dobieranie spodni, zabrałyśmy się z mamą do przeglądania jej starych, pamiętają­cych jeszcze kom­putery Odra, ciuchów. Układające się zrazu w bezładną kupę wymieszane tekstylia w moich oczach podzieliły się prędko na dwie grupy: ku­powane w Peweksie albo zdobywa­ne innymi, nieznanymi mi sposobami ubra­nia ekskluzywne, najlepszej jakości, które za­chowały w niezmienionej postaci fakturę, kolor, a także fason oraz tańsze koszule i kiec­ki, wyblakłe, z rozchodzą­cymi się szwami. Tych pierwszych było niedużo, kilka zaledwie, pozostałe zali­czały się do drugiej grupy. Cały układ odpowiada mniej-więcej temu, czego do­wiedzieć się można na temat wzornictwa epoki ludowej z wydanego niedawno przez 2+3D we współpracy z Fundacją Rzecz Piękna albumu Rzeczy niepospolite; tematyka tytu­łu nie ogranicza się wszakże do czasów socjalizmu.

Garść faktów: książka prezentuje sylwetki najlepszych polskich projek­tantów od początku do końca wieku XX, od Wyspiańskiego po Wybieralskiego. Projektowanie przed I Wojną Światową, środowisko Warsztatów Krakowskich, Wzornictwo międzywojn­ia, PRL do lat .70 oraz, osobno, epoka gierkowska, tworzą pięć rozdzia­łów, każdy poprzedzony tekstem Davida Crowleya, profesora Royal Collage of Art w Londy­nie. Rzeczy pojawiły się najpierw jako anglojęzyczne Out of the Or­dinary, dopiero w dwa lata później zostały przełożone na język polski. Należy więc mieć na uwadze fakt, że wstępy Anglika w zamyśle skierowane były do odbior­cy zagranicznego, który o historii Polski może mieć pojęcie niezłe, a może go nie mieć wcale; ze względu na to czytane przez autochtona mogą spra­wiać momentami wrażenie zbyt oczywistych.

Ponieważ trudno, aby pozycja traktująca o przedmiotach składała się jedynie z tekstu, Rzeczy niepospolite wyposażono w ogromną ilość fotografii, spośród których wie­le to zdjęcia wykonywane specjalnie na potrzeby publikacji. Projektem książki zajął się Kuba Sowiński; całość utrzymana jest w biało-czerwonej kolorystyce i pod względem wizualnym trudno jej cokolwiek zarzucić.

Okres od 4 lutego do 17 kwietnia 2012 był dla miłośników wzornictwa dosko­nałym czasem na wizytę w stołecznym Muzeum Narodowym. Zorganizowano tam wów­czas cieszącą się (zasłużenie) sporą popularnością wystawę Chcemy być nowocześni, pre­zentującą crème de la crème polskiego dizajnu lat 1955-68. Przyzwyczajeni do postrzegania PRL-owskich przedmiotów bez wyjąt­ku jako „brzydkich acz wytrzymałych” widzowie byli zapewne w szoku i przecie­rali zdumione oczy na widok fantastycznych figurek To­maszewskiego, czy tkanin Wyszogrodzkiej; domyślam się, że widząc krzesła Wołkow­skiego, ten i ów zastanawiał się, zafrapowany, dlaczego jego dziadkowie ustawiali w swo­ich mieszkaniach z przydziału ohydne meblościanki i paskudne wersalki w kolorze świe­żej biegunki. Dwa rodzaje spódnic mojej mamy wydają się trafną odpowie­dzią. W Rze­czach jak refren powtarza się zdanie (nie jest to dokładny cytat, ale sens zostaje zachowa­ny): „Pomimo starań projektanta nie wdrożono do masowej produkcji”. Najlepsze wzor­nictwo miało przed sobą, co widać w książce, z reguły trzy drogi: pozostawało w formie prototypu, wypuszczano je w krótkich seriach, rozchodzących się w mgnieniu oka wśród krewnych i znajomych, a jeżeli nawet liczba egzemplarzy przekraczała dwadzieścia, ich cena skutecznie odstraszała zarabiających średnią krajową. By obejrzeć krzesło Muszelka, muszę iść do muzeum – chociaż Teresa Kruszewska zawzięcie walczyła o wprowadzenie jej projektów na rynek.

Tak naprawdę niewiele się zmieniło. Dowodem na to jest artykuł wstępny re­daktorki Rzeczy, Czesławy Frejlich, do czterdziestego czwartego numeru pisma 2+3D, traktujący o badaniach rynku (a raczej ich braku), prowadzonych przez krajowe firmy meblarskie. „Tłumy w Ikei świadczą, że nabywcy poszukują tanich i lepiej zaprojektowa­nych mebli” – pisze projektantka; niestety, szwedzki moloch nadal nie ma realnej konku­rencji. Z jednej strony przepiękna, drenująca portfele tych, którzy mogą sobie na nią po­zwolić, twórczość dizajnerów prezentowana na wystawach (a lata później w muzeach), z drugiej – rozkładana kanapa w kakofoniczne wzory. Z trzeciej odbiorca, zwykle niewyro­biony, przyzwyczajony do tandety. Z czwartej – książka, której bardzo brakowa­ło.

Ola Lubińska

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu 2+3D)  

środa, 10 kwietnia 2013

Divine detail*

Pozycje opublikowane przez d2d.pl policzyć da się przy pomocy pal­ców jednej ręki. Ręka może być niekompletna, nawet mocno, nic nie szkodzi; pełna lista obejmowała bowiem jeszcze do niedawna trzy książki: Człowiek i jego zna­ki Frutigera, Detal w typografii Hochuliego oraz fenomenalny Elemen­tarz stylu w typografii Bringhursta. Pod koniec zeszłego roku dołączył do nich, nie bez perturbacji, kolejny tytuł – napisana przez Michaela Mitchella wespół z Susan Wightman Typografia książki. Podręcznik projektanta. Fotografia orygi­nalnej okładki odstała swoje w zapowiedziach na witrynie wydawnictwa i chyba wszyscy oczekujący (łącznie ze mną) stracili już nadzieję, że polska wersja kiedykolwiek ujrzy światło dzienne, gdy tymczasem Pani Dziewońska niezmordowanie tłumaczyła linijkę za linijką. Robert Oleś, typograf co się zo­wie, przekład zredagował, złożył i wyposażył w grubą, czerwoną oprawę z uro­czą półobwolutą, w razie potrzeby bardzo udatnie spełniającą funkcję zakładki. Efektem całego procesu jest kolejny must-have; nie spodziewałam się zresztą po tym wydawnictwie innego wyniku.


Typografia to kompletny podręcznik traktujący o składzie tekstu – pod tym względem przywodzi na myśl opus magnum Bringhursta, lecz została napisana w zupełnie odmienny sposób; sami autorzy określają ją jako „spis twierdzeń”. Kto więc szuka literackości wysokiej klasy, filozofii lub historii typografii, ten się zawiedzie, po czym pobiegnie szukać ukojenia w dostojnym Elementarzu stylu. Czytelnicy preferujący rzeczowość oraz prostotę (w tym studenci) będą jednak całkowicie usatysfakcjono­wani. Co istotne: znakomitą większość sugestii zawartych w książce, poparto ilustrującymi je przykładami, których przygotowanie musiało kosztować Olesia niejedną nieprzespaną noc, ponieważ niemalże wszyst­kie są po polsku, a całkowita ich liczba oscyluje koło tysiąca. Stanowią one o sile książki, prezentując bezpośrednio na próbkach tekstów błędy i proponowane sposoby na poprawienie czytelności.


Wziąwszy pod uwagę, że zagadnienia związane ze składem cieszą się na ogół jeszcze większą popularnością, niż współ­czesna muzyka poważna, chciałabym uspokoić wszystkich, którzy nie mają bladego po­jęcia, o czym ja w ogóle piszę, a z jakichś względów mieliby ochotę się dowiedzieć, tylko nie bar­dzo wiedzą, gdzie zacząć. Typografia będzie świetnym wyborem na sam począ­tek, prościej i bardziej przyjaźnie już się nie da. Zanim w ogóle zagłębimy się w gąszcz zaleceń, zasad i zastosowań, czeka na nas słowniczek podstawowych ter­minów – od recto i ver­so, przez firet aż do obwoluty. Dopiero po takim wstęp­nym przygotowaniu – o ile go, naturalnie, potrzebujemy – dopuszczeni będzie­my do pierwszej części, Funkcji i czytelności. Autorzy stopniowo przeprowadzą każdego zainteresowanego przez dylematy związane z wyborem odpowiednie­go kroju pisma oraz projektowaniem szerokości kolumn, czy też marginesów, aż do najmniejszych detali, takich jak skład znaków interpunkcyjnych.


Użyteczna dla zawodowców, nie sprawiająca przy tym problemów zupełnym amatorom. Świetna, bardzo ciekawa i pięknie wydana książka.



  Ola Lubińska
(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu d2d.pl)
_________________

*Czyli ‹boski detal›. Caress the detail, the divine detail – Vladimir Nabokov.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

„Ufajnianie miasta”

Odczytujemy w świątyniach nazwiska podróżnych, to nam się wydaje bardzo błahe i puste. Są tam takie, których wyrycie zabrało ze trzy dni; tak głęboko był nacięty głaz. Niektóre spotyka się wszędzie – niesłychana jest wytrwałość głupoty. Zwłaszcza niejaki Vidua prześladuje nas wszędzie. Przedwczoraj Maks [Maxime du Camp – przyp. Aut.] znalazł nazwisko tego biednego Darceta. Litery zacierają się tu pod działaniem powietrza, podczas gdy jego ciało gnije tam, w trzeciej części świata. Bez wątpienia to biedne nazwisko, już na wpół zatarte, najdłużej przetrwa po nim.1 
Dyr jest głupi. Napis, wykonany czarnym, śmierdzącym markerem na drzwiach szkolnej toalety wysychał leniwie w popołudniowym słońcu, mniej-więcej na wysokości twarzy dwunastolatki. Oddaliłam się o kilka kroków, aby ocenić dzieło, tymczasem moja koleżanka stała na czatach, oceniając położenie patrolujących korytarze nauczycieli dyżurnych. Nasza ostrożność wisiała na rzeczywistym zagrożeniu jak zbyt wielkie spodnie i wszystko to razem wzięte wydawało się dość żenujące – małe, zniekształcone litery (by nikt nie połączył charakteru pisma z piszącą), wypukłe zacieki brudnobrązowej farby olejnej oraz pomieszczenie, z którego każdy uczeń korzystał jak najrzadziej – ale adrenalina, jak uczy doświadczenie, każdego potrafi przekonać do swojej wersji wydarzeń. Dwie guerrillas na finiszu niebezpiecznej misji, tak z upodobaniem myślałyśmy na temat swój i naszego wyczynu. „Kto z nas nie bazgrał – długopisem, flamastrem, ołówkiem albo ryjąc cyrklem – po szkolnych ławkach albo po ściankach w szatni?” – pyta we wstępie do drugiej części Polskiego Street Artu Marcin Rutkiewicz. Bazgrałam i niewiele brakowało, bym nabazgrała epitafium: dyrektor zginął tragicznie wraz z ukochanymi gołębiami pod gruzami katowickiej hali kilka lat później. Pozostaje mieć nadzieję, że do tego czasu z napisu nie pozostała nawet kropka tuszu.
 
Podróżujący po Egipcie francuscy turyści sprzed dwóch wieków nie byli aż tak delikatni, a ryte na pozostałościach świątyń ślady ich obecności nadal są doskonale widoczne. „Niejaki Vidua” i „biedny Darcet” zadowalali się jednak ogłaszaniem wszech i wobec własnych nazwisk wraz z rokiem wyprawy, dając święty spokój dyrektorom, belfrom i kochankom; być może zdawali sobie sprawę z tego, ile przetrwają ich krotochwile. O, mury, przyjęłyście już tyle nudnego graffiti, że dziwi mnie, iż jeszcze nie obróciłyście się w ruinę – napisał na jednej z kolumn pompejańskiego perystylu jakiś Gajusz albo Fileros blisko dwa tysiące lat temu, poświadczając, że zblazowany malkontent, tak samo jak bazgranie po ścianach, bynajmniej nie jest nowym wynalazkiem. Otóż mury stoją, mają się dobrze i bez większego wysiłku przyjmują kolejne pokolenia writerów, street artowców oraz dwunastolatek. Efektem takiego stanu rzeczy jest, wspomniany już akapit temu, Polski Street Art 2.

Na książkę składają się setki unikatowych zdjęć i teksty dwojakiego rodzaju. Po pierwsze: teoretyczne, wprowadzające laika w historię światowego i polskiego writingu w pigułce, w różnice pomiędzy graffiti i street artem, w charakterystykę działań writerskich, murali, wlepek, instalacji, a także ich podgatunków. Druga kategoria to te, traktujące o twórcach, mające niekiedy formę wywiadu, czasami zaś biogramu, krótkiego lub dłuższego. Oficjalny styl artykułów Rutkiewicza oraz Hunkiewicza oraz wypowiedzi niektórych artystów bardzo przyjemnie współbrzmią ze swobodnymi, najeżonymi slangiem uwagami innych. Z jednej strony skodyfikowane filozofie twórcze, z drugiej – zajawkowicze, „rolada z modrą kapustą i kluski”. Daje to w sumie bardzo przyjemny mariaż rozmaitych rejestrów. Album sam w sobie również nie jest jednolity. Niby w tytule pojawia się jedynie street art, ale w treści co i rusz powraca klasyczne, tworzone nielegalnie graffiti. Konflikt pomiędzy tymi dwiema dziedzinami stanowić miał zresztą kanwę, na której osnuto całą publikację, stąd podtytuł: „Pomiędzy anarchią a galerią”. Jaki jest wynik starcia, nie zdradzę.

Mona Tusz do wykonania swoich murali użyła kawałeczków luster i fragmentów zielonego szkła. Poprzyklejane do ścian bemowskiej Galerii Forty/Forty reagują na zmieniające się oświetlenie, błyszcząc w ciemnych, sklepionych kolebkowo pomieszczeniach. Nienaturalnie jasne w porównaniu z burym, brudnym tynkiem, zachęcają, by podejść bliżej. Jakkolwiek dobra by była książka – a jest świetna, fascynująca, wciągająca – sztuka uliczna najlepiej prezentuje się na żywo, kiedy można ją pomacać, ocenić jej rozmiary, obejrzeć kontekst, w jakim powstała. Wyłączenie komputera i wyjście z domu to całkiem dobra pozycja startowa.

Ola Lubińska

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu carta blanca)  
__________________________
1Gustave Flaubert, Listy, Warszawa 1957, s. 85-86.