Kiedy,
po długich bojach, udało mi się pozbyć ponad piętnastu
kilogramów tłuszczu, czyniącego problematycznym zarówno
wysiłek fizyczny, jak i dobieranie spodni, zabrałyśmy się z mamą
do przeglądania jej starych, pamiętających jeszcze komputery
Odra, ciuchów. Układające się zrazu w bezładną kupę wymieszane
tekstylia w moich oczach podzieliły się prędko na dwie grupy:
kupowane w Peweksie albo zdobywane innymi, nieznanymi mi
sposobami ubrania ekskluzywne, najlepszej jakości, które
zachowały w niezmienionej postaci fakturę, kolor, a także
fason oraz tańsze koszule i kiecki, wyblakłe, z rozchodzącymi
się szwami. Tych pierwszych było niedużo, kilka zaledwie,
pozostałe zaliczały się do drugiej grupy. Cały układ
odpowiada mniej-więcej temu, czego dowiedzieć się można na
temat wzornictwa epoki ludowej z wydanego niedawno przez 2+3D we
współpracy z Fundacją Rzecz Piękna albumu Rzeczy
niepospolite; tematyka
tytułu nie ogranicza się wszakże do czasów socjalizmu.
Garść
faktów: książka prezentuje sylwetki najlepszych polskich
projektantów od początku do końca wieku XX, od Wyspiańskiego
po Wybieralskiego. Projektowanie przed I Wojną Światową,
środowisko Warsztatów Krakowskich, Wzornictwo międzywojnia,
PRL do lat .70 oraz, osobno, epoka gierkowska, tworzą pięć
rozdziałów, każdy poprzedzony tekstem Davida Crowleya,
profesora Royal Collage of Art w Londynie. Rzeczy
pojawiły się najpierw jako anglojęzyczne Out of the
Ordinary, dopiero w dwa
lata później zostały przełożone na język polski. Należy więc
mieć na uwadze fakt, że wstępy Anglika w zamyśle skierowane były
do odbiorcy zagranicznego, który o historii Polski może mieć
pojęcie niezłe, a może go nie mieć wcale; ze względu na to
czytane przez autochtona mogą sprawiać momentami wrażenie
zbyt oczywistych.
Ponieważ
trudno, aby pozycja traktująca o przedmiotach składała się
jedynie z tekstu, Rzeczy niepospolite
wyposażono w ogromną ilość fotografii, spośród których wiele
to zdjęcia wykonywane specjalnie na potrzeby publikacji. Projektem
książki zajął się Kuba Sowiński; całość utrzymana jest w
biało-czerwonej kolorystyce i pod względem wizualnym trudno jej
cokolwiek zarzucić.
Okres
od 4 lutego do 17 kwietnia 2012 był dla miłośników wzornictwa
doskonałym czasem na wizytę w stołecznym Muzeum Narodowym.
Zorganizowano tam wówczas cieszącą się (zasłużenie) sporą
popularnością wystawę Chcemy być nowocześni,
prezentującą crème de la crème
polskiego dizajnu lat 1955-68. Przyzwyczajeni do postrzegania
PRL-owskich przedmiotów bez wyjątku jako „brzydkich acz
wytrzymałych” widzowie byli zapewne w szoku i przecierali
zdumione oczy na widok fantastycznych figurek Tomaszewskiego,
czy tkanin Wyszogrodzkiej; domyślam się, że widząc krzesła
Wołkowskiego, ten i ów zastanawiał się, zafrapowany,
dlaczego jego dziadkowie ustawiali w swoich mieszkaniach z
przydziału ohydne meblościanki i paskudne wersalki w kolorze
świeżej biegunki. Dwa rodzaje spódnic mojej mamy wydają się
trafną odpowiedzią. W Rzeczach jak refren powtarza
się zdanie (nie jest to dokładny cytat, ale sens zostaje
zachowany): „Pomimo starań projektanta nie wdrożono do
masowej produkcji”. Najlepsze wzornictwo miało przed sobą,
co widać w książce, z reguły trzy drogi: pozostawało w formie
prototypu, wypuszczano je w krótkich seriach, rozchodzących się w
mgnieniu oka wśród krewnych i znajomych, a jeżeli nawet liczba
egzemplarzy przekraczała dwadzieścia, ich cena skutecznie
odstraszała zarabiających średnią krajową. By obejrzeć krzesło
Muszelka, muszę iść do muzeum – chociaż Teresa
Kruszewska zawzięcie walczyła o wprowadzenie jej projektów na
rynek.
Tak
naprawdę niewiele się zmieniło. Dowodem na to jest artykuł
wstępny redaktorki Rzeczy, Czesławy Frejlich, do
czterdziestego czwartego numeru pisma 2+3D, traktujący o badaniach
rynku (a raczej ich braku), prowadzonych przez krajowe firmy
meblarskie. „Tłumy w Ikei świadczą, że nabywcy poszukują
tanich i lepiej zaprojektowanych mebli” – pisze
projektantka; niestety, szwedzki moloch nadal nie ma realnej
konkurencji. Z jednej strony przepiękna, drenująca portfele
tych, którzy mogą sobie na nią pozwolić, twórczość
dizajnerów prezentowana na wystawach (a lata później w muzeach), z
drugiej – rozkładana kanapa w kakofoniczne wzory. Z trzeciej
odbiorca, zwykle niewyrobiony, przyzwyczajony do tandety. Z
czwartej – książka, której bardzo brakowało.
Ola Lubińska
(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu 2+3D)