czwartek, 20 września 2012

f5.6 nie wystarczy


Szóstego lutego 2011 roku Wojciech Jagielski opublikował na łamach „Gazety Wyborczej” dość obszerny artykuł, w którym opisywał traumę i stres, będące udziałem fotoreporterów zajmujących się konfliktami zbrojnymi. Zadedykowany Krzysztofowi Millerowi tekst został zatytułowany zupełnie tak, jak wydana dekadę wcześniej książka Grega Marinovicha i João Silvy, Bractwo Pif-Paf; trudno z pewnością wyrokować, czy była ona główną inspiracją, ale cytaty z niej pochodzące znajdowały się na każdej stronie. Gdy więc kilka miesięcy temu zauważyłam Bang-Bang Club w zapowiedziach wydawnictwa Sine Qua Non, jeszcze z tba – to be announced – w rubryce Tłumaczenie, miałam cichą nadzieję, że książką zajmie się właśnie Jagielski, specjalista od wojen, Afryki, literatury oraz wątpliwości natury etycznej, pomijając fakt, że jako jedyny napisał w polskich mediach choć słowo na temat jej anglojęzycznego wydania. I rzeczywiście, ku mojej nieukrywanej radości to właśnie jego nazwisko pojawiło się jakiś czas potem, wraz z roboczym tytułem przekładu: Klub Pif-Paf.

Musi być kara za to, co czasem robimy! – upierał się João.
Chcesz powiedzieć, że to, co robimy, to grzech? – zapytał Kevin.
João nie potrafił na to odpowiedzieć, ale czuł, że spotka nas jakaś forma kary za to, że przyglądamy się przez wizjery, jak ludzie się zabijają, i nie robimy nic prócz zdjęć.

Nazywani Bang-Bang Club – najpierw dla żartu i nieoficjalnie, potem już na poważnie – czterej południowoafrykańscy fotografowie wojenni rzeczywiście słono zapłacili za wszystkie momenty, z których wychodzili cało, unosząc naświetlone negatywy. Pierwszy był Ken Oosterbroek: zginął od kuli tego samego dnia, w którym Marinovich został postrzelony. Potem przyszedł czas na Kevina Cartera i jego będącą wynikiem miksu mandraksu, marihuany, presji, wątpliwości oraz niepowodzeń osobistych samobójczą śmierć niedługo po otrzymaniu Pulitzera za słynne zdjęcie z Sudanu. Ostatni odszedł Gary Bernard jeden z satelitów przyjętych do Bang-Bang, który nie wytrzymał moralnych konsekwencji swojego zawodu i pogłębiającego się uzależnienia narkotykowego, wskutek czego odebrał sobie życie. João Silva życie wprawdzie zachował, jednak jego nogi od 2010 pozostają w Afganistanie.

Pomiędzy rokiem 1990 a 1994, w burzliwym czasie dzielącym uwolnienie Mandeli i upadek apartheidu od złożenia urzędu przez prezydenta RPA, de Klerka, czwórka fotoreporterów krążyła niezmordowanie po johannesburskich townshipach oraz bantustanach, dokumentując zamieszki i wbrew wszelkiej logice wychodząc cało z każdej opresji. Strony tych konfliktów były różne: ANC ścierająca się z zuluską Inkathą w Soweto, Thokozie, Boipatongu, neonaziści z AWB oraz powstańcy, walczący przeciwko sobie na terenach Bophuthatswany, lista jest długa. Dekoracje zmieniały się, gnida goniła gnidę, tymczasem na tle wykluwającej się w błocie demokracji Bractwo Bang-Bang odnosiło sukcesy i cieszyło się coraz większą estymą. Jednak w miarę jak stos widzianych i sfotografowanych trupów rósł, pogarszała się także kondycja psychiczna jego członków. Kiedy nadszedł moment, na który czekali od dawna – chwila pierwszego głosowania, zrównania w prawach ludności czarnej i białej, zaprzysiężenia Mandeli – ranny Marinovich leżał w szpitalu, ani razu nie zwalniając migawki, zaś Silva był nadal z szoku po śmierci Oosterbroeka, podobnie zresztą jak Carter. Ich prężna grupa rozpadła się, pozostawiając rozrzucone bezładnie, wyczerpane elementy.

Wśród portalowych strzelaczy krąży od lat wywołujący skonsternowany uśmiech dowcip: Dostrzegasz tonącego człowieka. Masz dwa wyjścia: pomóc mu albo zrobić zdjęcie. Jaką czułość negatywu wybierzesz? Występuje w różnych wersjach, zmienia się wraz z technologią fotografowania, liczy wiele lat i nie wiadomo kto za nim stoi; jego trafność jest uderzająca, a dwuznaczność – znana każdemu, kto chociaż raz stanął przed podobnym wyborem.

Dobre zdjęcia. Tragedia i przemoc z pewnością tworzą mocne obrazy. Ale przy każdym takim ujęciu ściągany jest haracz: trochę tych emocji, wrażliwości i empatii, które sprawiają, że jesteśmy ludźmi, ginie przy każdym zwolnieniu migawki.


(Tekst pierwotnie ukazał się na portalu LubimyCzytać. Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Sine Qua Non)

Bractwo Bang-Bang, João Silva, Greg Marinovich,
wydawnictwo Sine Qua Non,
tłumaczenie: Wojciech Jagielski,
stron 305 + wkładka zdjęciowa,
premiera 19.09.2012

niedziela, 2 września 2012

A rose is not only a rose is not only a rose



Ponad dekadę temu bez opamiętania lataliśmy całą watahą dzieciaków po okolicznych blokach, spisując pracowicie i przerysowując do kajecików zagadkowe zdania oraz niezwykłe wizerunki: Punx not dead, umieszczony zaraz obok Skins not dead, Trust no one (pod rysunkiem dość przerażającego kosmity), anarchie, celtyki i inne frapujące bazgroły, produkowane przez naszych nieco bardziej posuniętych w latach kolegów. Zebrany materiał naukowy zanosiliśmy następnie do starszych braci, ci zaś z nieukrywaną radością zbywali nas półsłówkami, strzegąc zazdrośnie swojej sekretnej wiedzy. Wszędzie podejrzewaliśmy istnienie magii albo sygnałów, to był dobry czas. A nasze zachowanie – symptomatyczne; ludzie niechętnie pozbywają się skąpych resztek tajemniczości! Opornie szło Champollionowi Młodszemu przekonanie Francuzów, by uwierzyli w hieroglify, będące banalnym zapisem alfabetycznym. Teoria, jakoby były to symbole, których prawdziwe znaczenie rozpłynęło się bezpowrotnie w czasie, była przecież tak kusząca! Bez przerwy szukając ukrytych znaczeń i obrazów dostrzegamy twarz diabła w chmurach dymu unoszącego się nad WTC, a w zwęglonym toście – Jezusa. Poza dekoracjami niewiele się zmienia. Artyści piszczą z radości, Juan Eduardo Cirlot zaciera ręce, chwyta za pióro i pisze książkę, Znak zaś wydaje ją w Polsce: raz, drugi, trzeci.

Słownik Symboli to coś więcej, niż słownik; te ubarwiane są zwykle nie przez styl, w jakim napisano hasła, a przez tematykę, ich wartość zaś jest ściśle związana z użytecznością. Z Cirlotowskim jest tymczasem inaczej: autor, lekce sobie ważąc precedensy, zdaje czytelnikom relacje z osobistych poszukiwań. Z rozmachem umieszcza liczne odwołania do Mircei Eliadego, Gastona Bachelarda, Junga i miriadów innych, piętrząc – zwłaszcza w Przedmowie – kolumny kursywy. Do tego pisze w sposób tak charakterystyczny, że książka dryfuje swobodnie od dwudziestowiecznego słownika do alchemicznego tomu i nie wiadomo, czy chodzi bardziej o przekazanie wiedzy, czy o oddanie nastroju niewiadomej, dziesiątek kręgów wtajemniczeń, a może o jedno i drugie.

Przy tym wszystkim jednak pisarz nie traci zdrowego rozsądku. Nie wiedzieć czemu utarło się, że nauczyciel łaciny musi koniecznie postulować jej niezbędność we wszystkich dziedzinach, a filozof – wieszczyć koniec świata magicznym sposobem nadchodzący akurat zaraz za nieznajomością Wittgensteina, zamiast stwierdzić, że znajomość obu jest użyteczna, bo zwyczajnie przydają kolorytu postrzeganiu świata. Okazuje się, że czytanie absolutnie wszystkiego, zarówno w sztuce, jak i w rzeczywistości, przez pryzmat ukrytych znaczeń Cirlot uważa za grubą przesadę. Interpretacja dzieła nie zastępuje dosłownego sensu i nie przesłania urody utworu – jedynie wzbogaca go. W codziennym życiu zaś kategorie symboliczne przestają być adekwatne, bo niezależnie od tego, w jaki sposób zinterpretuję mały, porcelanowy kubek, ostatecznie i tak napiję się z niego herbaty.

Błędem artysty, czy literata-symbolisty było właśnie pragnienie przekształcenia całej sfery rzeczywistości w ciąg niepochwytnych korespondencji, w zespół obsesyjnych analogii; nie rozumieli oni, że sfera symboliczna przeciwstawia się sferze egzystencjalnej i że jej prawa ważne są tylko we właściwym dla niej środowisku.
[…]
Wracając do kwestii wyodrębnienia zakresu symbolu, i gwoli dokładniejszego określenia celu tej pracy odwołamy się do przykładu fasady klasztoru, w której dostrzec możemy: a) piękno całości, b) technikę wykonania całej konstrukcji i c) styl, który reprezentuje, wraz z jego implikacjami historycznymi i geograficznymi, d) mniej lub bardziej wyraźne wartości kulturowe i religijne itd., ale również x) symboliczny sens form. W tej sytuacji zrozumienie symbolicznego sensu ostrołuku poniżej rozety staje się wiedzą absolutnie różną od pozostałych, wymienionych wyżej jej rodzajów. […] Fakt, że krużganek romański dokładnie pokrywa się z pojęciem temenos (przestrzeni sakralnej) i z obrazem duszy, ze studnią i źródłem centralnym, będącym sūtrātma (srebrną nicią), które poprzez centrum wiąże zjawisko z jego początkiem – w niczym nie nadweręża ani nawet nie zmienia rzeczywistości architektonicznej i użytkowej tegoż krużganka, lecz tylko wzbogaca jego sens dzięki owemu utożsamieniu z „formą wewnętrzną”, tzn. z duchowym archetypem.

A ponieważ nie ma róży bez kolców, zajmę się teraz kolcami. Książka poprzedzona jest monstrualnym, ponad pięćdziesięciostronicowym wstępem, wprowadzającym co słabiej zorientowanych (jak również po prostu ciekawskich) w dzieje symboli wschodu, zachodu, snów, w ich psychologię, i tak dalej, i tak dalej, a przede wszystkim – w tok myślenia i poglądy Cirlota. Z racji rozmiarów oraz specyfiki nie polecam omijania go; problem w tym, że ma on jedną, za to zasadniczą wadę, sprawiającą, że dla wielu osób będzie stracony, niezależnie od stopnia jego rzetelności. Chodzi o język, odrzucający każdego miłośnika prostego stylu. Zdania wielokrotnie złożone narastają jedno po drugim, przetykane myślnikami, średnikami, wtrąceniami wtrącanymi do wtrąceń, a to wszystko okraszone, jak w cytacie, temenosami, sūtrātmami do potęgi n-tej, wymagającymi od niewprawionych lektury słownika ze słownikiem, albo i encyklopedią pod ręką. W żadnym z haseł, pewnie z racji ich długości, nie jest to tak uderzające, jak tu.

Słownik symboli od lat pozostaje jedną z najpopularniejszych pozycji w swojej kategorii, wersja portugalska doczekała się aż dziesięciu edycji. Trudno się temu dziwić – zamiast chłodnej neutralności czytelnik otrzymuje napisaną językiem literackim relację z dziejów danego symbolu, prowadzoną przez kompetentnego erudytę, zafascynowanego omawianym tematem. Wypełnione dziesiątkami rycin opus magnum Cirlota pozwala dodatkowo na przegląd wszystkiego, o czym ten opowiada, zastosowanego w praktyce, we wszystkich możliwych epokach z przewagą tych dawno minionych. Polecam.

(Tekst pierwotnie ukazał się na portalu Lubimy Czytać. Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Znak)