piątek, 13 czerwca 2014

Nieskończenie Dobre Intencje

Kiedy w 1906 roku Maksym Gorki przyjechał z wizytą do Stanów Zjednoczonych, zdarzyło mu się odwiedzić Coney Island, opanowaną wówczas przez monstrualnej wielkości lunaparki. Zszokowany, opisywał odrażające rozrywki mas, odpychającą estetykę wesołych miasteczek, kulturę odłażącej farby i gwałtownych wrażeń, nie do pogodzenia z jego wrażliwością europejskiego intelektualisty. Gorki wyjechał, ale na tym się nie skończyło; niedługo potem nowojorskie elity, równie przerażone preferencjami plebsu, zaczęły dążyć do przekształcenia tych terenów w eleganckie parczki. Rem Koolhaas, który opisuje całą tę historię w swoim znakomitym i zaskakującym „Delirycznym Nowym Jorku”, znalazł bardzo udatne zbiorcze określenie dla podobnych ambicji: to Urbanistyka Dobrych Intencji.
Piszę o tym wszystkim we wstępie do recenzji „Pełni architektury” Waltera Gropiusa*, ponieważ związana z zagadnieniami urbanistycznymi i architektonicznymi oferta wydawnicza kilku ostatnich lat wygląda jak ilustracja dwóch ścierających się tendencji: po jednej stronie mamy wspomniane Dobre Intencje (m.in. Corbusiery, Loos, Hansenowie), z drugiej zaś – rozmarzony ('hedonistyczny') heroizm („Uczyć się od Las Vegas” i Koolhaas właśnie), mający chyba wpływać tonizująco na miłośników modernizmu. Poza tym, wydawnictwo Karakter obiecywało mi, że nowoczesność Gropiusa jest mądra, wrażliwa, demokratyczna, ja natomiast, będąc już po lekturze, zastanawiam się nad charakterem tej demokratyczności. Zasadnicze pytanie testowe brzmi: czy Gropius zaakceptowałby Coney, czy zgodziłby się na Vegas? Nie jestem pewna, jak brzmiałaby odpowiedź.
Przygarść szczegółów: szesnaście rozdziałów „Pełni architektury” podzielono na cztery części. Pierwsza w całości została poświęcona zagadnieniom kształcenia projektantów oraz architektów, w drugiej autor skupił się na zadaniach i roli współczesnego architekta, w trzeciej – na urbanistyce, natomiast czwarta składa się z jednego tylko tekstu, późnego tytułowego eseju „Pełnia architektury”. Tak z grubsza prezentuje się formalny układ książki, ja jednak chciałabym zwrócić uwagę na coś, co go rozsadza. Podczas lektury towarzyszyło mi ciągłe wrażenie, że eseje są bardzo nierówne. „Nierówne” znaczy tu tyle, że łagodniejsze w tonie teksty, np. Problemy „serca miast“ sąsiadują z takimi autorytarnymi, znanymi z książek Le Corbusiera zespołami dobrych rad do zastosowania w każdych warunkach, jak „Socjologiczne przesłanki dotyczące mieszkań o minimalnym standardzie miejskiej ludności przemysłowej”, gdzie na dodatek napotkać można swobodnie przechadzający się ewolucjonizm. Skrajna racjonalizacja spotyka się z nie-tak-znowu-skrajną racjonalizacją, a powód tej sytuacji jest bardzo prosty – „Pełnia architektury” jest zbiorem esejów pisanych przez Waltera Gropiusa na różnych etapach jego życia, w tym przypadku od 1929 do 1953 roku. To pewnie oczywiste dla historyka architektury, laikowi jednak zauważenie faktu może pomóc zrozumieć, dlaczego ton i nastroje w różnych partiach tekstu tak się różnią.
Moje koncepcje często są odczytywane jako kulminacja racjonalizacji i mechanizacji, co wypacza przyświecające im intencje - pisze Gropius. O, Intencje jego są zapewne Dobre, ale czy tego samego nie można by powiedzieć o Plan Voisin i o Przyczółku Grochowskim? I dalej: zawsze bowiem podkreślałem, że drugi aspekt – satysfakcja duchowa – jest tak samo istotny jak aspekt materialny, a nowa wizja przestrzenna oznacza więcej, niż oszczędność strukturalną, czy funkcjonalną perfekcję. Wygląda doskonale, jednak już w następnym zdaniu Gropius definiuje Piękno: Kiedy określamy ludzką twarz jako piękną? Choć każdy jej element jest adekwatny do określonego celu, dopiero harmonijne połączenie idealnych proporcji i odcieni uzasadnia sięgnięcie po komplement z najwyższej półki – wtedy mówimy o pięknie. Ta sama zasada obowiązuje w architekturze, gdzie tylko doskonała harmonia funkcji technicznych oraz proporcji może doprowadzić do powstania czegoś pięknego. Wybaczcie mi przydługi cytat, on jednak bardzo dobrze ilustruje moje wątpliwości: kiedy mowa o pięknie, czy jakiejś innej względnej wartości, Gropius często (im wcześniejszy tekst, tym bardziej pewny jest swego, należy zwrócić na to uwagę) wyciąga z kieszeni podręczny zestaw zasad.
Wracając do różnych drobnych sprzeczności, które stały się dla mnie głównym bohaterem „Pełni architektury”. Dziesięć lat po wypuszczeniu na świat przytoczonego przeze mnie powyżej cytatu, Autor mityguje się i stwierdza: Za każdym razem, gdy człowiek ulegał przekonaniu, iż znalazł „piękno wieczne”, popadał w imitację i stagnację (może to stąd chlebaki w stylu Bauhaus?). Wystarczy przyjrzeć się tekstom, a potem ułożyć je chronologicznie, aby uzyskać sugestywną ilustrację tego, jak bardzo i w jak krótkim czasie „Zeitgeist” może fiknąć zaskakującego dla niektórych koziołka. W czasie fetyszyzującym modernizm to cenna lekcja.
Ola Lubińska

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Karater)
_____________________________________
*Ponieważ sam Gropius już we wstępie pomstuje na przyklejane mu etykietki, nie będę pisać, kto to i co zaczynającego się na 'b' założył w Weimarze w 1919 roku, bo robią to za mnie wszystkie pozostałe teksty o tej książce.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Interpretacja to prawdziwa orka

Sztuka współczesna.


Hmmm.


Sztuka współczesna to jest coś takiego, jak Bóg. Kiedy mówisz o Bogu, prawdopodobnie usłyszysz, że tylko biedny, otumaniony idiota może wierzyć, iż to ma sens, bo naprawdę chodzi wyłącznie o oszukiwanie ludzi, którzy pragną być oszukani. Tak będzie twierdzić połowa Twoich słuchaczy. Druga połowa zarzuci pierwszej kompletny brak zrozumienia oraz złe podejście. I kiedy te dwie grupy skoczą sobie do gardeł, Ty będziesz mógł w spokoju zastanawiać się, jak sprawy mają się w tak zwanej rzeczywistości.

A jak się mają?

Trudno powiedzieć.

Zgodnie ze wstępem do tekstu o metaforze autorstwa Maxa Blacka*, wszystko, co traktujemy w kategorii sztuki, będziemy w stanie zinterpretować jako sztukę. W czasach, w których pozbawieni zostaliśmy jako odbiorcy tego niezawodnego kryterium oceny dobrego dzieła, jakim była niegdyś (przynajmniej w malarstwie) doskonała sprawność techniczna plus realizm, trudno jest nie kwitować znaczącym fuknięciem wernisaży, czy performansów. Tym bardziej, że [...] sztuka staje się w coraz większym stopniu domeną specjalistów. Najciekawsze i najbardziej twórcze dokonania artystyczne nie są dostępne dla osób o wykształceniu ogólnym -- mówią wyspecjalizowanym językiem i trzeba włożyć wiele wysiłku w ich odczytanie. [...] Paralela między zupełną niezrozumiałością sztuki współczesnej a nowoczesnej nauki jest zbyt wyraźna, by ją przeoczyć.“ (To Susan Sontag i myślę, że ma rację.)

Czekając na Przewodnik po sztuce współczesnej Susie Hodge wyobrażałam sobie przewrotną i zabawną książkę, zdatną do polecenia tym, którzy do dokonań Hirsta albo Emin mają stosunek może nie wrogi (na to nie pomoże nic, to kwestia oprogramowania mózgu), ale jeszcze nieokreślony. Uroczy podtytuł – Dlaczego pięciolatek nie mógł tego zrobić? – podsycał jedynie moje nadzieje. Co zostało z nich po lekturze i dlaczego tak niewiele?

Po pierwsze: wspominając o pięciolatku, Hodge była śmiertelnie poważna. Wcale nie wymyślała (o czym byłam przekonana do samego końca) chwytliwego hasła na okładkę, ale tworzyła główny punkt zaczepienia całego kompendium. Każde opisane przez nią dzieło zostało opatrzone krótką notką, wyjaśniającą całkiem serio, dlaczego dziecko nie mogłoby wykonać danego obiektu. Problem w tym, że lwią część tych zapisków streścić by można mniej-więcej tak: „Wiecie co, pięciolatek jak najbardziej mógłby to zrobić, ale nie mógłby tego wymyślić.” Pokażę to na przykładzie. Kroki Marclaya, strona 166-167.: „[...]dziecko umiałoby pokryć podłogę płytami i zaprosić ludzi do chodzenia po nich, ale czy po to, żeby jak Marclay, badać związki między wzrokiem i słuchem?”

Po drugie: nie jestem pewna, czy jedynymi ludźmi, których Hodge przekona swoją książką do sztuki współczesnej, nie będą przypadkiem miłośnicy sztuki współczesnej. Oto komentarz do Olympii Cy Twombly'ego:

Porównywany często do dziecięcych bazgrołów obraz wydaje się wystarczająco nieskomplikowany, aby mógł wykonać go pięciolatek. Ale te rozrzucone w nieładzie bazgroły nie są, jakie są, z powodu braku umiejętności. Są próbą wejrzenia w egzystencję człowieka, kontemplacją i szukaniem związków z klasyczną sztuką i literaturą. To odważna konfrontacja z postawą tak pewnych siebie ekspresjonistów abstrakcyjnych, która trudno poddaje się analizie, tak jak dziecięca bazgranina.

„Próbą wejrzenia w egzystencję człowieka”. Ci, którzy nawet Pollocka uznają za bezsensowne bazgroły, po przeczytaniu tak oczywistego i jednoznacznego wyjaśnienia z pewnością doznają oświecenia, po czym migiem pobiegną do Zachęty, pomstując na lata życia w ignorancji. W związku z tym pojawia się pytanie: kto ma kupić książkę jednocześnie zbyt abstrakcyjną dla laików i zbyt oczywistą dla znawców tematu? Oraz drugie: czy jakakolwiek książka zdoła przekonać amatorów, by porzucili opozycję ładnie-nieładnie dla intelektualnych metafor? I trzecie: właściwie dlaczego mieliby to robić, skoro – jak udowadnia gros dzieł, nawet w samym Przewodniku – można mieć to wszystko, a nawet jeszcze więcej?

Wyjątkowo dobrze opracowanenatomiast strony otwierające każdy z pięciu rozdziałów. Umieszczono na nich jednokolorowe kształty wszystkich dzieł wraz z tytułami, numerami stron oraz skalą. Pozwala ona zorientować się w rozmiarach prac oraz porównać je wzajemnie. Pierwszy raz spotkałam się z takim rozwiązaniem i uważam je za bardzo przyjemne. Przewodnik w ogóle jest udany pod względem wizualnym; także format, choć dość nietypowy (książka ma ok. 14cm x 20cm) świetnie sprawdza się w podróży. To oraz fakt, że dzięki Hodge obejrzeć sobie można zestawienie problematycznych-acz-uznanych dzieł od Muncha do Ai Weiweia, a także poczytać o kontekstach historycznych, zamykają listę pochwał.

Każda książka o zbliżonej tematyce przybliża mnie do uznania prawdziwości wniosku, że sztuka współczesna już absolutnie, w stu procentach nie nadaje się do tego, aby o niej mówić, a ewentualnie do medytacji, w której zdumiewające skojarzenia, czy niezwykłe metafory uruchomią nowe procesy myślowe, bądź nie, a to, czy ów proces się dokona, zależy w równym stopniu od indywidualnego oprogramowania, co wiary. Używałam anegdoty Maxa Blacka, by przypomnieć, że żyjemy w świecie, w którym i wiersze, i sensy w ogóle, i interpretacje, i dzieła sztuki są tam, gdzie ich szukamy. Jeżeli nie chcemy szukać, zależy nam natomiast, by treści zostały dostarczone, zauważymy jedynie drwinę z naszego zdrowego rozsądku. Poza tym wierzę w Czynnik X. Czynnik X to jest coś nieopisywalnego, co sprawia, że jakieś dzieło, jego kompozycja, czy jakiś maleńki element (a prawdopodobnie to wszystko razem) chwyta Twój umysł w kleszcze, by już go nie puścić. Znowu zacytuję Sontag: „Nie potrzebujemy hermeneutyki a erotyki sztuki”. Nie potrzebujemy tak bardzo intelektualnego gadania i suchych interpretacji, jaktelltale tingle”, dreszczu, płynącego przez kręgosłup, który nie jest wynikiem odczytywania dzieła ani umysłem, ani sercem. Czy Hodge jest w stanie wskazać Czynnik X? Nie wydaje mi się; jej wyjaśnienia to mariaż umysłu wytrenowanego w poszukiwaniu znaczeń i znajomości historii sztuki, a słowo 'piękno' nie pojawia się chyba ani razu. Czy Czynnik X jest obecny w przynajmniej niektórych pracach z Przewodnika? No pewnie, tylko spróbujcie się z tego doktoryzować.

***


Kiedy mój partner i ja poszliśmy po raz pierwszy na wystawę sztuki współczesnej, jego umysł był programowo zamknięty, mój zaś – programowo otwarty na oścież, razem z framugami, tak że, zgodnie z powiedzeniem, mózg łatwo mógł z niego wypaść i klasnąć mokro o posadzkę. Rafał odrzucał każde dzieło, do odczytania którego trzeba było przebrnąć przez traktat filozoficzny, natomiast ja byłam tak zajęta czytaniem traktatów, że obrazy i rzeźby były mi w zasadzie niepotrzebne. Czy to nie jest doskonała ilustracja, która mówi więcej, niż tysiąc słów?

Po dłuższym czasie nabrałam przekonania, że każde z nas doświadczało jedynie połowy tego, co nam oferowano. Z perspektywy czasu uważam, że szczególnie udana metafora (bo tak postrzegam dzieła sztuki współczesnej) może przynieść tyle samo czysto estetycznej przyjemności, co dzieło 'ładne', ale przestałam się zgadzać na absolutną negację 'ładności'. Zauważyłam dodatkowo, że oboje otworzyliśmy się mniej-więcej wtedy, kiedy przestaliśmy traktować to wszystko Tak Strasznie Poważnie.

Ola Lubińska

(Tekst pierwotnie ukazał się na portalu Lubimy Czytać. Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Arkady)
______________


*Streszczenie dla niepolonistów: do sali, w której wykłada Max Black, wchodzi nowa grupa studentów, tuż po tym, jak opuściła ją poprzednia. Na tablicy pozostały luźne zapiski z zakończonych ćwiczeń, wyrażenie pod wyrażeniem, które przy minimalnym wysiłku woli pomylić by można z wierszem. Black postanawia zrobić eksperyment: prosi młodych ludzi, żeby zajęli się interpretacją rzekomego utworu i, zachwycony, obserwuje, jak spójne rzeczy można wymyślić, wykorzystując jedynie wiarę w obecność dzieła.

poniedziałek, 24 marca 2014

O sztuce (europejskiej)

To trochę skrajne, ale czasami wydaje mi się, że zastosowanie brzytwy Ockhama w praktyce w stosunku do książek mogłoby przynieść całkiem niezłe efekty. Zamiast miliona albumowych wydawnictw, szkiców oraz antologii, setek wariacji tych samych twierdzeń – tylko jedna-dwie pozycje o statusie biblii na dziedzinę. Moja lista propozycji jest na razie bardzo krótka: Film Art. An Introduction, Elementarz stylu w typografii, Biologia, Literatura europejska i łacińskie średniowiecze oraz O sztuce Ernsta Gombricha. A już całkiem na poważnie; takie książki, opisywane często na skrzydełkach okładek jako „epokowe“ albo „najpopularniejsze“, rzeczywiście tworzą jakąś oddzielną kategorię. Być może nie są najbardziej szczegółowe, calkiem możliwe, że zupełnie nie nadają się do bycia jedynym źródłem wiedzy na poziomie uniwersyteckim, ale ich gawędziarski charakter jest tak ujmujący, że wprost nie można im się oprzeć. Sprecyzuję początkową tezę: więcej historii, mniej dyskursywizacji.
Gdyby Steven Spielberg kręcił film o najlepszych wakacjach życia, a Stephen King pisał kolejną część To, O sztuce byłoby pozycją, którą ich bohaterowie bez najmniejszego zgrzytu mogliby z wypiekami na twarzy czytać pod kołdrą przy latarce, przeżywając coś naprawdę ciekawego. Gombrich już we wstępie otwarcie stwierdza, że pisze głównie z myślą o młodzieży, stwierdzając chwilę później: "Nigdy jednak nie uważałem, że książki dla młodych ludzi powinny różnić się od książek przeznaczonych dla dorosłych, poza tym, że muszą się liczyć z najbardziej wymagającą częścią krytyków – krytyków, którzy natychmiast wykryją i odrzucą każdy ślad pretensjonalnego żargonu, czy fałszywego sentymentu." I jak tu się nie zgodzić?
O sztuce otwierają Przedmowa oraz błyskotliwe napisane Wprowadzenie, po nim zaś następuje dwadzieścia osiem rozdziałów, w których autor płynnie i z zaraźliwym zamiłowaniem przechodzi od sztuki najstarszej do nowszej, kończąc refleksyjnie mniej-więcej na latach 80. XX wieku i zastanawiając się nad kształtem oraz kierunkiem rozwoju sztuki współczesnej, przewidując zawarcie pokoju pomiędzy malarstwem a fotografią i zamykając tekst rozważaniami o rzeźbach gotyckich. Co ciekawe, ten fragment jest stosunkowo nowy. Opracowując w latach 1950-1995 szesnaście wersji O sztuce, Gombrich postanowił zamienić Postscriptum z jedenastego wydania w samodzielny rozdział, dopisując do niego z kolei następny fragment umożliwiając swoim czytelnikom doświadczanie chwili, w której relatywnie bliska przeszłość staje się zapisem historycznym. Dwudziesta ósma cześć dzieła wydaje się być jeszcze bardziej osobista, niż cała reszta.
W związku ze specyficzną grupą, do której autor adresował swoje opowieści, książka nazywana bywa „wprowadzeniem“ i jest to bardzo trafne określenie. Skutek jest taki, iż wprawionemu miłośnikowi sztuki niektóre stwierdzenia mogą się wydać banalne; nie potrzebuje on wyjaśniania, że cierpliwy realizm nie jest jedyną formą twórczości zasługującą na uwagę, a niebo nie zawsze jest po prostu niebieskie, materiał faktograficzny tomu jest jednak bardzo obszerny i pełen ciekawostek, narracja wynagradza wszystko, a całości dopełniają setki ilustracji. O sztuce ma jeszcze jedną cechę charakterystyczną, którą można uznać za wadę i to jest mój największy zarzut, chociaż nie pozbawiony odrobiny zrozumienia: to pozycja zdecydowanie europocentryczna, a dzieła innych kultur oraz kontynentów są tu jedynie dodatkiem (według obliczeń Jamesa Elkinsa poświęcono im zaledwie 23 z 637 stron). Wolałabym nie dostrzec tego w dziele pretendującym do bycia kompendium.
Najsłynniejsze dzieła są w istocie często najwspanialsze pod wieloma względami, napisał Gombrich. Ciekawe, czy wiedział, że pisze też o swojej własnej książce?
Aleksandra Lubińska

Tekst pierwotnie ukazał się na stronie Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Rebis)