sobota, 29 czerwca 2013

Współczesność jest całkiem w porządku


Zaczyna intrygować już od okładki: Lukier i mięso nie kojarzą się z architekturą, poza tym mają się nijak do standardowego wzorca nadawania tytułów, w skład którego wchodzą takie wyeksploatowane do granic możliwości struktury jak Coś tam i coś tam, czyli o czymś tam czegoś tam, Meta-coś tam. O post-czymś tam innym, i tak dalej. Spożywcza metafora jest ciekawa, a by uzyskać klucz do jej rozszyfrowania, wystarczy odwrócić nieotwartą jeszcze książkę: lukier to realizacje otwierane z pompą, często niezłej jakości, najczęściej albo publiczne, albo poza finansowym zasięgiem zarabiającego średnią krajową Polaka. Mięso stanowi całą resztę. Założenie, jakie przyświecało wydaniu tej rozmowy-rzeki to próba podsumowania polskiego budownictwa po roku 1989 w sposób niehermetyczny, ze – co bardzo ważne – zwróceniem szczególnej uwagi na bloki i galerie handlowe, na przestrzeń ogólnodostępną: place, skwery, na naturę i rezultaty modnych rewitalizacji. Nie przypominam sobie, by ktoś przedtem postawił sobie względem rodzimej architektury tak ambitny cel.

Rozmówców jest trzech: Marcin Kwietowicz, Grzegorz Piątek oraz Jarosław Trybuś. Czynny architekt plus dwaj krytycy; co ciekawe, to Kwietowicz jest zadającym pytania i, w przeciwieństwie do teoretyków, znalazł się bardziej z tyłu. Tymczasem Piątek i Trybuś brylują. Obaj mają na swoim koncie kilka świetnych pozycji popularyzatorskich – teksty do SASu. Ilustrowanego atlasu architektury Saskiej Kępy, do trzech z pięciu wydanych Archimap. Sam Trybuś odpowiada za Warszawę niezaistniałą, a także za Przewodnik po warszawskich blokowiskach, Piątkowi natomiast zawdzięczamy redakcję monografii stołecznego Dworca Centralnego oraz jego twórców. Stężenie warszawocentryzmu w powyżej liście osiąga apogeum, a i sam Lukier nie jest tu wyjątkiem, czego zresztą autorzy są doskonale świadomi. Czytelnicy oczekujący obiektywizmu, czy to geograficznego, czy  estetycznego, odniosą się do książki krytycznie. Pytanie, czy od tytułu, który bezpośrednio deklaruje, że jest transkrypcją oscylującej wokół tematu architektury konwersacji trzech mieszkających w stolicy osób, wygłaszających subiektywne sądy i uprawiających pisanie historii, należy mieć podobne oczekiwania. Wątpliwe. Jeżeli ktoś nie lubi pozycji, „które, choć rzeczowe, nie próbują systematyzować omawianego przez siebie zjawiska” i „które płyną swobodnie, z jednej strony dostarczając wiele materiału do przemyśleń, z drugiej nie porządkując go i kończąc się nagle, bez wyraźnej puenty”*, nie będzie miał z „Lukru” ani wielkiej przyjemności, ani pożytku.

Czego w takim razie można się spodziewać? Naprawdę zajmującej lektury, przygotowanej przez facetów, spośród których każdy w sposób nieunikniony ma swoje poglądy i faworytów. Kolejne rozdziały mijają nie wiadomo kiedy; znienacka okazuje się, że dotarliśmy na drugi brzeg książki, natykając się po drodze na trzy (subiektywnie)** największe pracownie/architektów czasów transformacji ustrojowej (JEMSi, Kuryłowicz oraz Budzyński), na młodszych, budujących dopiero swoją pozycję, na modernizm, postmodernizm, neomodernizm, na starchitekturę, architekturę władzy, na krótki wykład funkcji i pozycji suszarki w dzisiejszych mieszkaniach. No i na mięso, obiecane po obu stronach oprawy miękkiej, klejonej, szytej. Co cenne, cała trójka autorów wydaje się być życzliwie nastawiona do miejsca, w którym przyszło im żyć. W przeciwieństwie do wielu książek traktujących o tym, co w polskiej przestrzeni piszczy, ta nie promuje biadolenia. Tak, nie wałkujmy tematu „czemu tu tak brzydko”, bo do tego sprowadza się każda rozmowa o przestrzeni. Irytuje mnie narzekanie na brzydotę – bo jest podszyte przekonaniem, że „w Polsce nigdy nie będzie normalnie, tu się nic nie zmieni” i że normalnie będzie dopiero, jak będzie tak samo, jak gdzie indziej. A my mamy swoje własne problemy i musimy szukać dla nich autorskich rozwiązań. Bardzo miła odmiana.

Jeszcze kapka dziegciu do tej beczki miodu: proporcje pomiędzy ikonicznymi budynkami, a średniakami z mieszkaniówki są jednak dokładnie odwrotne, niż liczyłam. Minąwszy 241 stron (jeszcze tylko 52 do końca) przeczytać można słowa Trybusia: porozmawiajmy o architektonicznym „mięsie”, bo to ono jest najważniejsze. Trochę późno, to jednak jedyny zarzut. „Lukier” trafił na piąte miejsce bestsellerów Trafficu i trafił, moim zdaniem, zasłużenie. Może nie będziecie się z nim zawsze zgadzać, nudzić jednak – też nie.


Ola Lubińska
_____________________

* Źródło: „Architektura-Murator”, nr 4/2013.
** Naprawdę muszę to pisać?

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Znak)

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Miliard odcieni błękitu

Jak widzisz, przywołuję odkształcone wspomnienia, żeby wymyślać opowieści – zwierza się Anie Pauli Tavarer, poetce angolijskiej, Ondjaki, równie angolijski pisarz. Jego „Babcia 19 i sowiecki sekret” nie zapowiadała się wprawdzie na powieść z bohaterami posiadającymi realne pierwowzory, jednak zastanawianie się nad pytaniem fiction czy non-fiction? podczas gdy ma się przed sobą kawał pięknej prozy zostawmy może tym, którzy widzą w tym sens. Człowiek dorosły, czytając powieść, powinien wiedzieć, „o czym ona jest”, a także rozumieć, że to, czy jest ona autobiograficzna, czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia, chyba że ów dorosły to ktoś beznadziejnie naiwny albo całkowicie nieświadom tego, czym jest fikcja literacka. (To Irving.)
Akcja książki rozgrywa się w Luandzie lat 80.; wojna domowa trwa w najlepsze – i jeszcze długo będzie – a kraj w ramach zimnowojennych rozgrywek znalazł się w radzieckiej strefie wpływów. Sowieccy żołnierze i robotnicy wznoszą mauzoleum zmarłego prezydenta, Agostinho Neto, tymczasem żyjące w nadmorskiej dzielnicy Praia do Bispo dzieci, nie mając większego wyboru, zajmują się dorastaniem. Niektóre z nich mają rodziców, wychowywaniem pozostałych zajmują się babcie, w tym tytułowa Agnette, zwana z racji pewnego bardzo niewielkiego braku Babcią 19. Sielanka, pozorna zresztą, kończy się w chwili, w której bohaterowie poznają plany wyburzenia ich domów; od tego momentu, wykorzystując cały posiadany spryt, dziecięcą brawurę, przeczytane książki oraz obejrzane filmy, zaczynają spiskować, by ocalić swój świat.
„Babcia 19” jest jedną z tych powieści, które zaczynają się swoim własnym zakończeniem; w tym przypadku oznacza to eksplozję kolorów. Barwy są wszechobecne, podobnie zresztą jak smutek. Wszystko, o czym pisze Ondjaki jest melancholijnie zabawne, piękne, tęczowe, ale już dawno zniknęło, albo nie istniało nigdy poza pamięcią i wyobraźnią. Które nie są znowuż od siebie tak bardzo odległe.
Ola Lubińska

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Karakter)