niedziela, 25 stycznia 2015

Mogłabym być anty-coachem, ludzie przychodziliby do mnie pełni pomysłów i energii, a wychodzili zmarnowani i wypaleni.

R jak Rams, S jak slums

Mnóstwo ciekawych anegdotek, historii z życia, masa informacji o dziejach przedmiotów, zjawisk, czasopism, mód; garść nazwisk, sporo polemik, wszystko subiektywnie wyłowione ze współczesności przez rozmiłowanego we wzornictwie oraz architekturze autora i przedstawione w formie krótkich haseł-rozdziałów, ułożonych w porządku alfabetycznym – to znajdziecie w środku. Dla tych, którym podobał się wydany niedawno przez Karakter „Język rzeczy”, „B jak Bauhaus” - kolejna przełożona na polski książka Deyana Sudjica - będzie stanowić miłą, choć trochę bardziej chaotyczną kontynuację. Styl i zajmujący sposób opowiadania pozostały, na szczęście, w niezmienionym stanie, a w połączeniu z fragmentarycznym charakterem książki (chyba nikt nie wierzy naprawdę, że „upodobania” da się zamknąć w ośmiu stronach!) sprawiają, że każdy z rozdziałów przypomina małą gawędę, która po zakończeniu pozostawia apetyt na więcej. Narracja biegnie dość swobodnie: „manifest” na przykład zaczyna się wprawdzie od manifestu (Corbusiera), kończy jednak całkowitym skupieniem na postaci Rema Koolhaasa. Wybór haseł jest równie interesujący: „czar kolekcjonowania” obok „tożsamości narodowej”, „zamka błyskawicznego” i pisma „Blueprint”. Sudjic poświęca także (ku mojej nieskrywanej radości) osobny rozdział grze komputerowej „Grand Theft Auto”, dokonując pogłębionej, to znaczy wychodzącej poza zwyczajowe lekceważenie, analizy tej formy sztuki.


Zaskoczył mnie format i wygląd. Po małym, powalająco zgrabnym „Języku rzeczy” spodziewałam się czegoś podobnego, tymczasem z poprzednika została tylko Calluna. „B jak Bauhaus” nie przypomina już książki podróżnej – jest spory, w twardej oprawie i, pomimo lżejszego papieru, w ogólnym rozrachunku dużo cięższy. Wydanie zyskało za to świetną ilustrację na okładce; przypomina plansze w dwuwymiarowych grach point'n'click: chaotyczne nagromadzenie szczegółów, które w miarę przyglądania się stają się nieco bardziej jasne. Jumbo Jet, Gropius, krzesło Eamesów, a nad nimi cytrusowy pająk Juicy Salif i grzyb atomowy (będący w rzeczywistości mięciutką poduszką). Fantastyczne. Polskie wydanie jest pod tym względem dużo ładniejsze niż oryginał, chociaż brakuje mi ciekawych stron początkowych każdego z rozdziałów, które znajdowały się w angielskiej wersji książki. Nie można jednak mieć wszystkiego. Zrezygnowano także ze specyficznego pomarańczu poprzedniej książki Sudjica, decydując się na żółć. „Język rzeczy” przywodził mi na myśl klasy w tysiąclatkach, malowane do połowy wysokości ściany śliską farbą olejną; „B jak Bauhaus” jest przyjemniejszy dla oka.


W eseju o Levi-Straussie Susan Sontag zauważyła, że każda wielka książka nosi znamiona absolutnie osobistej. Trudno się z nią nie zgodzić. Nie wiem wprawdzie, czy zdradzanie czytelnikom, jak bardzo wyłożony śmieciami jest samochód autora albo jakie ubrania nosił w czasach młodości to jest dokładnie ten rodzaj „osobistego”, o jaki jej chodziło, lecz każdy z tych szczegółów świetnie sprawdzał się podczas czytania. Nie wiem też, czy „B jak Bauhaus” to książka „wielka”, ale „świetna” i „wciągająca” brzmią nie gorzej. To kolejne wcielenie Sudjica dociekliwego, zastanawiającego się nad naturą takich zjawisk, jak „dizajn krytyczny” czy „ornament” i zadającego mnóstwo pytań. Jedynym przykrym uczuciem, które pozostało mi po (podwójnej!) lekturze to żal, że nigdzie nie można obejrzeć marynarki od Margaret Howell czy autentycznej (cokolwiek to znaczy) fishtail parki autora.


Ola Lubińska

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Karater)

Łuskanie postaci

Wariacka powieść podmiejska osnuta na kanwie zabawy w głuchy telefon – tak w skrócie można opisać „Psią trawkę” Queneau. Kto mieszkał kiedyś w malutkich miasteczkach albo bywa na wsi, kojarzy być może duszną atmosferę, w której ludzie podsłuchują to, co nie przeznaczone dla nich, słyszą z tego tylko połowę, rozumieją jeszcze mniej i dopowiadają sobie całą resztę. Na farsę – materiał idealny. Tyle tylko, że z początku nic jej nie zapowiada. Czytałam blurb z tylnej części obwoluty, obiecujący mi jakiś skarb, polowanie. Tymczasem mija kilkadziesiąt stron i widzę coś zupełnie innego. O co chodzi?
Piotr Wielki, miłośnik obserwowania przemykających przez miasto płaskich ludzkich sylwetek, po kilku latach rutynowego przesiadywania w kawiarni całkiem niespodziewanie skupia się na jednej, a im więcej uwagi jej poświęca, tym bardziej ta wyodrębnia się, tym bardziej się uniezależnia i tym mniej wiadomo o niej z góry. Zaintrygowany, podąża za nią aż na przedmieścia, jak autor, który znienacka postanowił wkraść się pomiędzy swoich bohaterów, albo kolejna postać, albo diabli wiedzą, kto jeszcze. A tam, wśród zbyt ciekawskich oczu i zbyt chłonnych uszu, okładkowe zapowiedzi zaczynają się spełniać.
Przetłumaczona po raz pierwszy na język polski powieść może się wydawać surrealistyczna i przypadkowa, jednak tylko wtedy, kiedy czytelnik nie wie nic o OuLiPo, o pisarskim credo Autora, słowem – kiedy nie ma pojęcia, co tak naprawdę czyta. Nie dajcie się zwieść. Queneau był jak Flaubert: programował dzieła z bezlitosną skrupulatnością; elementy zazębiają się, odbijają i rymują w nich wedle skalkulowanych wytycznych, zaś wszelki chaos jest jedynie pozorem. Zresztą, o „Psiej trawce” można pisać tak, jak pisze się czasem o arcydziele Flauberta. Niezbyt uważni czytelnicy „Pani Bovary” zarzucają autorowi miałkość bohaterów, którym trudno współczuć, z którymi nie bardzo da się utożsamić i w ogóle nie wiadomo, co z nimi począć. Rzeczywiście, bez zdolności do zauważenia korespondujących ze sobą znaczących detali arcydzieła formowane w oparciu o szacunek dla ścisłej dyscypliny tracą część swej urody. Czy dzieje się tak w przypadku nowego Queneau? Niekoniecznie. Ponieważ Pan Raymond był świetnym pisarzem, teoretyczny szkielet może spokojnie pozostać niezauważony pod solidną warstwą mięśni i dopóki nie uznacie za cel swojego życia wyławianie „reguł równie ścisłych jak reguły sonetu” przy pogłębionej lekturze, nie musicie poświęcać temu zagadnieniu ani chwili, by całkiem dobrze bawić.

Ola Lubińska

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu WAB)