środa, 22 maja 2013

BUM!

Zgodnie z oświadczeniem rzecznika z Detroit z 1971 roku przedni zderzak, który działałby przy prędkości 15 km/h, podwyższyłby cenę każdego samochodu o 500 dolarów i, co jest jeszcze bardziej zniechęcające, jego opracowanie miałoby potrwać od trzech do pięciu lat. By wykazać fałszywość tego twierdzenia skorzystałem z dwóch półek na książki o szerokości 30cm i długości 215cm. Między półkami umieściłem blisko osiemdziesiąt pustych puszek po piwie, tworząc coś w rodzaju ogromnego sandwicza w którym półki zastąpiły chleb, a puszki po piwie – pastrami. Przymocowałem puszki do półek, a potem całe to błazeńskie ustrojstwo do przedniego zderzaka mojego samochodu, po czym z prędkością 20km/h wjechałem w narożnik siedziby senatu.

Facetem, który to wszystko zrobił był Viktor Papanek.

Lektura „Dizajnu dla realnego świata” wprowadziła mnie w stan przekraczającego wszelkie granice entuzjazmu i po prawdzie nie mam zupełnie nastroju do konstruowania zwykłych zdań, o nie. Wydobywałabym z siebie najchętniej różne wykrzykniki typu: Ojej! Ach! O rany! Obawiam się jednak, że niewiele by one powiedziały ewentualnym zainteresowanym, a i sceptyków pozostawiły obojętnymi (czego bardzo nie chcę), w związku z czym oto konkrety.

Na 360 stronach* książki zmieścił się cały ładunek papankowej bezpretensjonalności, multum prostych recept na trudne problemy, nowatorskich metod wspomagających twórcze myślenie i opowieści o różnych rodzajach utrudniających pracę dizajnera blokad. Ale to nie wszystko. Żadna pozycja o projektowaniu nie mogłaby się obyć bez pozytywnych przykładów, a tych w „Dizajnie” jest bardzo wiele. Zachwycające fotele relaksacyjne dla tancerzy, krzesła z podłużnym otworem w miejscu, w którym zwykle lądują nasze kręgosłupy, dzięki czemu ciężar ciała opiera się na miękkiej tkance tłuszczowej pleców, nie ugniatając wystających kręgów (pomyślcie o nich ciepło, wiercąc się na plastikowych siedzeniach komunikacji zbiorowej), napędzane siłą mięśni pojazdy, przeznaczone dla krajów Trzeciego Świata – nieawaryjne, nadające się do transportu rannych, towarów, do łączenia w łańcuchy, do względnie łatwego pokonywania wzniesień nawet przy pełnym obciążeniu. Można by wymieniać bez końca. Człowiek o tak wielkim poczuciu humoru, jak Victor Papanek, nie mógł jednak zostawić wszystkich tych tanich i solidnych rozwiązań bez złośliwego komentarza – znajdujemy się przecież w kapitalistycznej Ameryce. Otóż i komentarz: wycięta z gazety reklama podgrzewanego podnóżka w stylu królowej Anny, do tego oferta sprzedaży plastikowej dziewczyny, przypominającej nieco znane nam dmuchane lale. Przemierzając tekst książki natknąć się można na kolejne absurdalne przedmioty, a poza tym poczytać o trudnościach, piętrzonych przed Autorem, gdy ten usiłował spopularyzować odpowiedzialny społecznie i ekologicznie dizajn w miejsce bezsensownego projektowania opartego na chęci zysku. Papanek bez przerwy wyraża swój absolutny brak tolerancji dla rynku głuchego na realne potrzeby, traktującego ludzi jak małpy, którym w cenie złota wcisnąć można dowolną ilość tombaku. Nie ma miejsca na nonszalanckie zużywanie zasobów, na brak troski o środowisko, na niewłaściwą utylizację odpadów, na rzeczy źle pomyślane. Brzmi to bardzo współcześnie, prawda?

A teraz niespodzianka: „Dizajn” pisany był w latach 1963-70, na półki sklepowe trafił zaś w 1971. Mało tego – za datą wydania przemawiają właściwie tylko jakość fotografii i fryzury modeli oraz modelek, pojawiających się na niektórych ilustracjach. Skala pionierstwa Amerykanina jest porażająca; ta książka to bomba i nie wyobrażam sobie, by kiedykolwiek miała przestać wybuchać.

Przykre jest dla mnie wracanie myślą do przełomu lat 60. i 70., kiedy Design For the Real World odrzucali kolejni wydawcy, tłumacząc decyzję stosowaniem przez autora pojęć tak mało znanych, jak ekologia, etologia, czy Trzeci Świat.

I śmieszno, i straszno.

Ola Lubińska

(Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu LubimyCzytać.pl, za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Recto Verso)
_______________________________
*Trochę kłamię, ponieważ 35 wieńczących dzieło kartek to odautorska bibliografia oraz indeks. Ale co tam.

środa, 8 maja 2013

Aziz i Raja

Nie wiem, czy to nie będzie nadinterpretacja i czy ktoś się ze mną zgodzi, ale mam wrażenie, że pisarzy-emigrantów, ludzi, którzy zostali ze względu na okoliczności zmuszeni do opuszczenia znanych sobie miejsc, da się bezbłędnie rozpoznać po stylu, za pomocą którego opisują rozsypane kawałeczki wspomnień. Styl ów, jedyny w swoim rodzaju, stanowi mieszankę smutku, rezygnacji, niespieszności oraz specyficznego ciepła i nie u wszystkich występuje w jednakowym natężeniu. Jerzy Stempowski, na ogół powściągliwy, w chwili, w której pozwala sobie na igraszki z własną pamięcią, zmienia ton. Necla Kelek, niemiecka dziennikarka tureckiego pochodzenia wspominając Stambuł swojego dzieciństwa pisze miękko i z sentymentem – ale tylko wówczas. Raja Shehadeh, przedstawiając w „Palestyńskich wędrówkach” własne sarhy, co i rusz mierzy się z tym, czego nie da się już odzyskać, a także z samym procesem utraty, odbywającym się na jego oczach i odbijającym w języku. Rzecz dotyczy również prozy Máraiego. Zresztą, kto wie, może nie tyle o miejsca chodzi, co o zawiedzione nadzieje, a także o świadomość prawdziwego kierunku zachodzących zmian, który przeczuwa się i wieszczy, chociaż nikt nie wierzy w przepowiednie. Tak było ze Stempowskim, spacerującym po powojennych gruzach, z Kelek – konfrontującą się po latach z mało przyjemnym obliczem Turcji, tak było z Esterą i Penelopą Sandora, Sindbadem, z Rają, któremu dwóch młodych chłopaków groziło bronią na tak bliskich mu wzgórzach. I z Kirke. Właściwie ze wszystkimi tymi postaciami, rzeczywistymi bądź literackimi, po latach zauważającymi, że stąpają już wyłącznie po gruzach. Może ojczyzna to sila, tęsknota za utraconym – zastanawia się Kelek. Pewnie ma rację.

W nowej książce Shehadeha kwestia konfliktu palestyńsko-izraelskiego pojawia się po raz kolejny; tym razem jednak staje się tłem, na którym dochodzi do innego starcia: pomiędzy rodzicem i dzieckiem. Aziz Shehadeh, prawnik, wizjoner, który pierwszych odwiedzających go po upadku Jerozolimy Żydów powitał kompletnym planem utworzenia dwóch równorzędnych państw, twardo stąpający po ziemi realista, wierzący niewzruszenie w rozwiązania polityczne. Po drugiej stronie jego syn Raja, równie charyzmatyczny, układający kwiaty, studiujący literaturę, potem prawo, założyciel organizacji al-Hak, skupiony na obronie praw człowieka i na zdobyciu akceptacji milczącego na ogół ojca. Obaj stają się, zgodnie z tytułem, „Obcymi w domu”, ludźmi, których porozumienie napotyka przeszkodę nie do pokonania: połączenie mocnych charakterów, niewypowiedzianych nadziei i pragnień oraz sytuacji politycznej, w jakiej przyszło funkcjonować obu mężczyznom.

Nieprawdopodobnie trudno jest podsumować tak osobistą książkę. „Obcy” to jednocześnie portret, próba rozliczenia się i opowieść o dojrzewaniu; zza tego wszystkiego prześwieca jednak cała feeria barw oraz kształtów krajobrazu dobrze znana z poprzedniego wydanego w Polsce reportażu autora. Młodszy Shehadeh pisze również o życiu na terenach Palestyny, o nielegalnych żydowskich osiedlach, skandalicznym traktowaniu palestyńskich więźniów, o sądownictwie i sobiepaństwie okupantów. Siłą tych fragmentów, podobnie jak w przypadku "Palestyńskich wędrówek”, jest absolutny brak zaciekłości. Raja niezmiennie pozostaje spokojnie zrozpaczony.

- Zadzwoń do Matildy Harb i przekaż, że nie możemy wykorzystać pełnomocnictwa, które nam przysłała. Każ jej odczytać ci tekst, zanim podpisze go u notariusza i sprawdź go dokładnie. Zrozumiałeś?

Aleksandra Lubińska

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Karakter)