środa, 27 lipca 2022

Po latach

To zabawne, co człowiek zapamiętuje.

Wspomnienia Warszawy rozmywają się powoli, choć nieubłaganie. Zdjęcia wieżowców w centrum nie powodują już skurczy żołądka pomieszanych z żalem za utraconym wielkomiejskim życiem i tak właściwie trudno przypomnieć mi sobie osobę, która mieszkała na Bemowie. Nie szkoda mi już starych obrazów ani rysunków z czasów gimnazjalnych, które tam zostały i których mi nie oddano (pewnie już dawno zostały przemielone przez jakąś śmieciarkę razem z moimi indeksami ze studiów. Zaskakujące, jak podobni do twojego starego są kolesie, którzy zarzekają się na wstępie, że nie mają absolutnie nic wspólnego z twoim starym). Nie żałuję tras niedzielnych spacerów na obiad, chociaż dreptałam nimi setki razy. Na tym etapie są tak odległe, że aż mało realne, jak dawno usłyszana opowieść. Zaskakuje mnie to. Jeszcze dwa lata temu pamiętałam każdy szczegół tym dziwnym, emocjonalnym rodzajem pamięci, która w ułamku sekundy robi się nieznośna.

Było sobie takie życie. Było i już nie ma.

Pamiętam natomiast drewniane stoły na Wydziale Orientalistyki i ławki, które przyprawiały mnie o taki ból tyłka, że parę razy siadałam na kurtce, bo inaczej nie dało się tego wytrzymać. Pomieszczenia były malutkie, miały niewielkie okna, które ciężko było otworzyć, a potem trudno zamknąć. Z Nowego Światu dobiegały odgłosy rozmów i sapanie autobusów. Korytarze, ciasne, wysokie. Wąska klatka schodowa. Ławeczka na półpiętrze, na której siadłam po odebraniu dyplomu licencjata, by wpatrywać się w niego z niedowierzaniem – Naprawdę po tylu latach udało mi się coś skończyć? To niemożliwe, błąd w systemie. Zaraz ktoś przyjdzie i mi go zabierze. I powie, że ludziom, którzy potrafią robić wyłącznie to, co akurat w danej chwili ich interesuje, dyplomy się nie należą.

Pamiętam zapach letniego powietrza, kiedy o północy wychodziłam z domu na samotny spacer.

Pamiętam lampki na drzewach przed Zachętą podczas Nocy Muzeów i ten dziwny koncert muzyki elektronicznej, po którym miałam dostać mp3 z nagraniem, ale jakoś nigdy do tego nie doszło. Pamiętam czekoladowego laba drobniutkiej sąsiadki, który wyprowadzał ją na spacer, nigdy odwrotnie. Miękki fotel w Paradoxie, o którego zagłówek opierałam świeżo ogoloną głowę. Stare Powązki i grób Stempowskiego. Właściwie to miał jeszcze gorzej, bo wyjechał nie tylko z miasta, ale z kraju, a potem pisał piękne rzeczy i nawet nie zwariował z tego poczucia obcości. Paliłam mu znicze bez okazji, mając nadzieję, że może coś z tego jego kosmopolityzmu mi się udzieli.

Tymczasem ludzie obok mnie nie mogli wytrzymać, wiercili się niecierpliwie w miejscu, potem wyjeżdżali jeszcze dalej, a ja patrzyłam na nich i zastanawiałam się, czy to nie jest przypadkiem jakaś zbiorowa histeria.

Pamiętam też ciepłe półki z książkami, które starłam chyba kilkaset razy. Nie przypominam sobie żadnego „dziękuję”, w przeciwieństwie do narzekania, że zawsze biorę się za sprzątanie w niewłaściwym momencie i że powinniśmy się umawiać, bo potem robię wszystko sama, a ja sama robię się gburowata (bardzo możliwe).

Pamiętam psa Pęcinka i psa Fryderyka. To jest to, co można bezpiecznie pamiętać.

Z rzeczy niebezpiecznych najlepiej pamiętam, jak to jest, kiedy nie ma się siły zrobić tego, co koniecznie trzeba zrobić, a w zamian wymyśla się jakieś objazdy i nagle budzisz się jako najgorszy człowiek na świecie.

To tyle z Warszawy. Z Wrocławiem jest trochę inaczej. Wrocław to jest default city.

Bo tak w ogóle, to dochodzę do wniosku, że te wszystkie moje migracje i przeprowadzki były mi kompletnie zbędne. Moje serce albo głowa wybierały sobie jakiegoś człowieka, a ja z konieczności szłam za nim gdzieś, gdzie musiałam z reguły bardzo mocno zaciskać zęby, aż do przedwczesnej siwizny i zwyrodnienia żuchwy. Gdyby dało się tego uniknąć bez ryzyka utraty osoby, to darowałabym sobie tachanie waliz i pakowanie życia w busy bez mrugnięcia okiem, bo to nie jest i nigdy nie było moje. Niekiedy śni mi się, że rodzę się, żyję i umieram w dokładnie tym samym miejscu. Przeprowadzki są jak codzienne dobieranie ubrań. Po co, skoro możesz mieć 10 takich samych koszulek i kilka par identycznych spodni? W życiu jest tyle innych rzeczy do zrobienia.

(Czasami marzę sobie, że ktoś kiedyś powie mi: "Kocham cię tak, że tym razem to ja przyjdę do ciebie". Umrę taka naiwna, daję słowo).

Pamiętam, jak czytałam, że Wielki Pisarz™ Nabokov wszędzie był w domu, bo jego dom znajdował się w przestrzeni między jednym uchem pisarza a drugim i też tak chciałam, ale jakoś nie wyszło. Choćbym nie wiem co robiła i jak się starała, i tak najlepiej będę się czuła w tych blokach-slumsach. To okno, z którego widziałam psiapsiółę wiecznie przed komputerem i jej brata, też przed komputerem, okna sąsiadów z naprzeciwka, okna bloków, które znajdowały się jeszcze dalej, a w końcu te okna zaraz przy ulicy Kosmonautów, są dla mnie optymalne. Może napopełniałam w życiu tyle błędów, że odcięłam się od dorastania i jestem teraz terminalnie uwięziona w młodości? Wszystko, co dzieje się od moich 16 urodzin, przypomina interludium pozornie poza czasem: rządzi się własnymi prawami i można je rozpoczynać i kończyć do woli, jak wersję demo konsekwencji takich albo innych decyzji. A ja w razie czego pakuję walizy, mówię: „To nie działa, ciao” i wracam do tego samego okna w paskudnym, żółto-zielonym blokowisku. Jest jak mrowisko, a my wszyscy jesteśmy mrówkami. Myślę, że gdyby tego okna nagle zabrakło, natychmiast zaczęłabym wymiotować i kwestionować wszystkie swoje decyzje, ponieważ już naprawdę nie byłoby od nich odwrotu.

Może za wcześnie wyprowadziłam się z domu.

A może chodzi o posiadanie. Tam mój dom, gdzie moja własność, nic innego dla mnie nie istnieje, trzy dekady zajęło mi zaakceptowanie tej paskudnej prawdy o sobie. Żaden człowiek nie będzie dla mnie tak do końca domem, bo żaden z nich nie ochroni przed deszczem.

Trochę mi wstyd? Ludzie powinni przenosić się ze swojego małego miasteczka do miasta wojewódzkiego, potem do Warszawy, potem z Warszawy do stolicy któregoś z zachodnich krajów w Europie, a na końcu najlepiej do Nowego Jorku czy Beijingu. Bez przerwy w górę, to jest poważne życie godne szacunku. A nie pisanie jakichś ekshibicjonistycznych bzdur.


niedziela, 25 stycznia 2015

Mogłabym być anty-coachem, ludzie przychodziliby do mnie pełni pomysłów i energii, a wychodzili zmarnowani i wypaleni.

R jak Rams, S jak slums

Mnóstwo ciekawych anegdotek, historii z życia, masa informacji o dziejach przedmiotów, zjawisk, czasopism, mód; garść nazwisk, sporo polemik, wszystko subiektywnie wyłowione ze współczesności przez rozmiłowanego we wzornictwie oraz architekturze autora i przedstawione w formie krótkich haseł-rozdziałów, ułożonych w porządku alfabetycznym – to znajdziecie w środku. Dla tych, którym podobał się wydany niedawno przez Karakter „Język rzeczy”, „B jak Bauhaus” - kolejna przełożona na polski książka Deyana Sudjica - będzie stanowić miłą, choć trochę bardziej chaotyczną kontynuację. Styl i zajmujący sposób opowiadania pozostały, na szczęście, w niezmienionym stanie, a w połączeniu z fragmentarycznym charakterem książki (chyba nikt nie wierzy naprawdę, że „upodobania” da się zamknąć w ośmiu stronach!) sprawiają, że każdy z rozdziałów przypomina małą gawędę, która po zakończeniu pozostawia apetyt na więcej. Narracja biegnie dość swobodnie: „manifest” na przykład zaczyna się wprawdzie od manifestu (Corbusiera), kończy jednak całkowitym skupieniem na postaci Rema Koolhaasa. Wybór haseł jest równie interesujący: „czar kolekcjonowania” obok „tożsamości narodowej”, „zamka błyskawicznego” i pisma „Blueprint”. Sudjic poświęca także (ku mojej nieskrywanej radości) osobny rozdział grze komputerowej „Grand Theft Auto”, dokonując pogłębionej, to znaczy wychodzącej poza zwyczajowe lekceważenie, analizy tej formy sztuki.


Zaskoczył mnie format i wygląd. Po małym, powalająco zgrabnym „Języku rzeczy” spodziewałam się czegoś podobnego, tymczasem z poprzednika została tylko Calluna. „B jak Bauhaus” nie przypomina już książki podróżnej – jest spory, w twardej oprawie i, pomimo lżejszego papieru, w ogólnym rozrachunku dużo cięższy. Wydanie zyskało za to świetną ilustrację na okładce; przypomina plansze w dwuwymiarowych grach point'n'click: chaotyczne nagromadzenie szczegółów, które w miarę przyglądania się stają się nieco bardziej jasne. Jumbo Jet, Gropius, krzesło Eamesów, a nad nimi cytrusowy pająk Juicy Salif i grzyb atomowy (będący w rzeczywistości mięciutką poduszką). Fantastyczne. Polskie wydanie jest pod tym względem dużo ładniejsze niż oryginał, chociaż brakuje mi ciekawych stron początkowych każdego z rozdziałów, które znajdowały się w angielskiej wersji książki. Nie można jednak mieć wszystkiego. Zrezygnowano także ze specyficznego pomarańczu poprzedniej książki Sudjica, decydując się na żółć. „Język rzeczy” przywodził mi na myśl klasy w tysiąclatkach, malowane do połowy wysokości ściany śliską farbą olejną; „B jak Bauhaus” jest przyjemniejszy dla oka.


W eseju o Levi-Straussie Susan Sontag zauważyła, że każda wielka książka nosi znamiona absolutnie osobistej. Trudno się z nią nie zgodzić. Nie wiem wprawdzie, czy zdradzanie czytelnikom, jak bardzo wyłożony śmieciami jest samochód autora albo jakie ubrania nosił w czasach młodości to jest dokładnie ten rodzaj „osobistego”, o jaki jej chodziło, lecz każdy z tych szczegółów świetnie sprawdzał się podczas czytania. Nie wiem też, czy „B jak Bauhaus” to książka „wielka”, ale „świetna” i „wciągająca” brzmią nie gorzej. To kolejne wcielenie Sudjica dociekliwego, zastanawiającego się nad naturą takich zjawisk, jak „dizajn krytyczny” czy „ornament” i zadającego mnóstwo pytań. Jedynym przykrym uczuciem, które pozostało mi po (podwójnej!) lekturze to żal, że nigdzie nie można obejrzeć marynarki od Margaret Howell czy autentycznej (cokolwiek to znaczy) fishtail parki autora.


Ola Lubińska

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Karater)

Łuskanie postaci

Wariacka powieść podmiejska osnuta na kanwie zabawy w głuchy telefon – tak w skrócie można opisać „Psią trawkę” Queneau. Kto mieszkał kiedyś w malutkich miasteczkach albo bywa na wsi, kojarzy być może duszną atmosferę, w której ludzie podsłuchują to, co nie przeznaczone dla nich, słyszą z tego tylko połowę, rozumieją jeszcze mniej i dopowiadają sobie całą resztę. Na farsę – materiał idealny. Tyle tylko, że z początku nic jej nie zapowiada. Czytałam blurb z tylnej części obwoluty, obiecujący mi jakiś skarb, polowanie. Tymczasem mija kilkadziesiąt stron i widzę coś zupełnie innego. O co chodzi?
Piotr Wielki, miłośnik obserwowania przemykających przez miasto płaskich ludzkich sylwetek, po kilku latach rutynowego przesiadywania w kawiarni całkiem niespodziewanie skupia się na jednej, a im więcej uwagi jej poświęca, tym bardziej ta wyodrębnia się, tym bardziej się uniezależnia i tym mniej wiadomo o niej z góry. Zaintrygowany, podąża za nią aż na przedmieścia, jak autor, który znienacka postanowił wkraść się pomiędzy swoich bohaterów, albo kolejna postać, albo diabli wiedzą, kto jeszcze. A tam, wśród zbyt ciekawskich oczu i zbyt chłonnych uszu, okładkowe zapowiedzi zaczynają się spełniać.
Przetłumaczona po raz pierwszy na język polski powieść może się wydawać surrealistyczna i przypadkowa, jednak tylko wtedy, kiedy czytelnik nie wie nic o OuLiPo, o pisarskim credo Autora, słowem – kiedy nie ma pojęcia, co tak naprawdę czyta. Nie dajcie się zwieść. Queneau był jak Flaubert: programował dzieła z bezlitosną skrupulatnością; elementy zazębiają się, odbijają i rymują w nich wedle skalkulowanych wytycznych, zaś wszelki chaos jest jedynie pozorem. Zresztą, o „Psiej trawce” można pisać tak, jak pisze się czasem o arcydziele Flauberta. Niezbyt uważni czytelnicy „Pani Bovary” zarzucają autorowi miałkość bohaterów, którym trudno współczuć, z którymi nie bardzo da się utożsamić i w ogóle nie wiadomo, co z nimi począć. Rzeczywiście, bez zdolności do zauważenia korespondujących ze sobą znaczących detali arcydzieła formowane w oparciu o szacunek dla ścisłej dyscypliny tracą część swej urody. Czy dzieje się tak w przypadku nowego Queneau? Niekoniecznie. Ponieważ Pan Raymond był świetnym pisarzem, teoretyczny szkielet może spokojnie pozostać niezauważony pod solidną warstwą mięśni i dopóki nie uznacie za cel swojego życia wyławianie „reguł równie ścisłych jak reguły sonetu” przy pogłębionej lekturze, nie musicie poświęcać temu zagadnieniu ani chwili, by całkiem dobrze bawić.

Ola Lubińska

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu WAB)

piątek, 13 czerwca 2014

Nieskończenie Dobre Intencje

Kiedy w 1906 roku Maksym Gorki przyjechał z wizytą do Stanów Zjednoczonych, zdarzyło mu się odwiedzić Coney Island, opanowaną wówczas przez monstrualnej wielkości lunaparki. Zszokowany, opisywał odrażające rozrywki mas, odpychającą estetykę wesołych miasteczek, kulturę odłażącej farby i gwałtownych wrażeń, nie do pogodzenia z jego wrażliwością europejskiego intelektualisty. Gorki wyjechał, ale na tym się nie skończyło; niedługo potem nowojorskie elity, równie przerażone preferencjami plebsu, zaczęły dążyć do przekształcenia tych terenów w eleganckie parczki. Rem Koolhaas, który opisuje całą tę historię w swoim znakomitym i zaskakującym „Delirycznym Nowym Jorku”, znalazł bardzo udatne zbiorcze określenie dla podobnych ambicji: to Urbanistyka Dobrych Intencji.
Piszę o tym wszystkim we wstępie do recenzji „Pełni architektury” Waltera Gropiusa*, ponieważ związana z zagadnieniami urbanistycznymi i architektonicznymi oferta wydawnicza kilku ostatnich lat wygląda jak ilustracja dwóch ścierających się tendencji: po jednej stronie mamy wspomniane Dobre Intencje (m.in. Corbusiery, Loos, Hansenowie), z drugiej zaś – rozmarzony ('hedonistyczny') heroizm („Uczyć się od Las Vegas” i Koolhaas właśnie), mający chyba wpływać tonizująco na miłośników modernizmu. Poza tym, wydawnictwo Karakter obiecywało mi, że nowoczesność Gropiusa jest mądra, wrażliwa, demokratyczna, ja natomiast, będąc już po lekturze, zastanawiam się nad charakterem tej demokratyczności. Zasadnicze pytanie testowe brzmi: czy Gropius zaakceptowałby Coney, czy zgodziłby się na Vegas? Nie jestem pewna, jak brzmiałaby odpowiedź.
Przygarść szczegółów: szesnaście rozdziałów „Pełni architektury” podzielono na cztery części. Pierwsza w całości została poświęcona zagadnieniom kształcenia projektantów oraz architektów, w drugiej autor skupił się na zadaniach i roli współczesnego architekta, w trzeciej – na urbanistyce, natomiast czwarta składa się z jednego tylko tekstu, późnego tytułowego eseju „Pełnia architektury”. Tak z grubsza prezentuje się formalny układ książki, ja jednak chciałabym zwrócić uwagę na coś, co go rozsadza. Podczas lektury towarzyszyło mi ciągłe wrażenie, że eseje są bardzo nierówne. „Nierówne” znaczy tu tyle, że łagodniejsze w tonie teksty, np. Problemy „serca miast“ sąsiadują z takimi autorytarnymi, znanymi z książek Le Corbusiera zespołami dobrych rad do zastosowania w każdych warunkach, jak „Socjologiczne przesłanki dotyczące mieszkań o minimalnym standardzie miejskiej ludności przemysłowej”, gdzie na dodatek napotkać można swobodnie przechadzający się ewolucjonizm. Skrajna racjonalizacja spotyka się z nie-tak-znowu-skrajną racjonalizacją, a powód tej sytuacji jest bardzo prosty – „Pełnia architektury” jest zbiorem esejów pisanych przez Waltera Gropiusa na różnych etapach jego życia, w tym przypadku od 1929 do 1953 roku. To pewnie oczywiste dla historyka architektury, laikowi jednak zauważenie faktu może pomóc zrozumieć, dlaczego ton i nastroje w różnych partiach tekstu tak się różnią.
Moje koncepcje często są odczytywane jako kulminacja racjonalizacji i mechanizacji, co wypacza przyświecające im intencje - pisze Gropius. O, Intencje jego są zapewne Dobre, ale czy tego samego nie można by powiedzieć o Plan Voisin i o Przyczółku Grochowskim? I dalej: zawsze bowiem podkreślałem, że drugi aspekt – satysfakcja duchowa – jest tak samo istotny jak aspekt materialny, a nowa wizja przestrzenna oznacza więcej, niż oszczędność strukturalną, czy funkcjonalną perfekcję. Wygląda doskonale, jednak już w następnym zdaniu Gropius definiuje Piękno: Kiedy określamy ludzką twarz jako piękną? Choć każdy jej element jest adekwatny do określonego celu, dopiero harmonijne połączenie idealnych proporcji i odcieni uzasadnia sięgnięcie po komplement z najwyższej półki – wtedy mówimy o pięknie. Ta sama zasada obowiązuje w architekturze, gdzie tylko doskonała harmonia funkcji technicznych oraz proporcji może doprowadzić do powstania czegoś pięknego. Wybaczcie mi przydługi cytat, on jednak bardzo dobrze ilustruje moje wątpliwości: kiedy mowa o pięknie, czy jakiejś innej względnej wartości, Gropius często (im wcześniejszy tekst, tym bardziej pewny jest swego, należy zwrócić na to uwagę) wyciąga z kieszeni podręczny zestaw zasad.
Wracając do różnych drobnych sprzeczności, które stały się dla mnie głównym bohaterem „Pełni architektury”. Dziesięć lat po wypuszczeniu na świat przytoczonego przeze mnie powyżej cytatu, Autor mityguje się i stwierdza: Za każdym razem, gdy człowiek ulegał przekonaniu, iż znalazł „piękno wieczne”, popadał w imitację i stagnację (może to stąd chlebaki w stylu Bauhaus?). Wystarczy przyjrzeć się tekstom, a potem ułożyć je chronologicznie, aby uzyskać sugestywną ilustrację tego, jak bardzo i w jak krótkim czasie „Zeitgeist” może fiknąć zaskakującego dla niektórych koziołka. W czasie fetyszyzującym modernizm to cenna lekcja.
Ola Lubińska

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Karater)
_____________________________________
*Ponieważ sam Gropius już we wstępie pomstuje na przyklejane mu etykietki, nie będę pisać, kto to i co zaczynającego się na 'b' założył w Weimarze w 1919 roku, bo robią to za mnie wszystkie pozostałe teksty o tej książce.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Interpretacja to prawdziwa orka

Sztuka współczesna.


Hmmm.


Sztuka współczesna to jest coś takiego, jak Bóg. Kiedy mówisz o Bogu, prawdopodobnie usłyszysz, że tylko biedny, otumaniony idiota może wierzyć, iż to ma sens, bo naprawdę chodzi wyłącznie o oszukiwanie ludzi, którzy pragną być oszukani. Tak będzie twierdzić połowa Twoich słuchaczy. Druga połowa zarzuci pierwszej kompletny brak zrozumienia oraz złe podejście. I kiedy te dwie grupy skoczą sobie do gardeł, Ty będziesz mógł w spokoju zastanawiać się, jak sprawy mają się w tak zwanej rzeczywistości.

A jak się mają?

Trudno powiedzieć.

Zgodnie ze wstępem do tekstu o metaforze autorstwa Maxa Blacka*, wszystko, co traktujemy w kategorii sztuki, będziemy w stanie zinterpretować jako sztukę. W czasach, w których pozbawieni zostaliśmy jako odbiorcy tego niezawodnego kryterium oceny dobrego dzieła, jakim była niegdyś (przynajmniej w malarstwie) doskonała sprawność techniczna plus realizm, trudno jest nie kwitować znaczącym fuknięciem wernisaży, czy performansów. Tym bardziej, że [...] sztuka staje się w coraz większym stopniu domeną specjalistów. Najciekawsze i najbardziej twórcze dokonania artystyczne nie są dostępne dla osób o wykształceniu ogólnym -- mówią wyspecjalizowanym językiem i trzeba włożyć wiele wysiłku w ich odczytanie. [...] Paralela między zupełną niezrozumiałością sztuki współczesnej a nowoczesnej nauki jest zbyt wyraźna, by ją przeoczyć.“ (To Susan Sontag i myślę, że ma rację.)

Czekając na Przewodnik po sztuce współczesnej Susie Hodge wyobrażałam sobie przewrotną i zabawną książkę, zdatną do polecenia tym, którzy do dokonań Hirsta albo Emin mają stosunek może nie wrogi (na to nie pomoże nic, to kwestia oprogramowania mózgu), ale jeszcze nieokreślony. Uroczy podtytuł – Dlaczego pięciolatek nie mógł tego zrobić? – podsycał jedynie moje nadzieje. Co zostało z nich po lekturze i dlaczego tak niewiele?

Po pierwsze: wspominając o pięciolatku, Hodge była śmiertelnie poważna. Wcale nie wymyślała (o czym byłam przekonana do samego końca) chwytliwego hasła na okładkę, ale tworzyła główny punkt zaczepienia całego kompendium. Każde opisane przez nią dzieło zostało opatrzone krótką notką, wyjaśniającą całkiem serio, dlaczego dziecko nie mogłoby wykonać danego obiektu. Problem w tym, że lwią część tych zapisków streścić by można mniej-więcej tak: „Wiecie co, pięciolatek jak najbardziej mógłby to zrobić, ale nie mógłby tego wymyślić.” Pokażę to na przykładzie. Kroki Marclaya, strona 166-167.: „[...]dziecko umiałoby pokryć podłogę płytami i zaprosić ludzi do chodzenia po nich, ale czy po to, żeby jak Marclay, badać związki między wzrokiem i słuchem?”

Po drugie: nie jestem pewna, czy jedynymi ludźmi, których Hodge przekona swoją książką do sztuki współczesnej, nie będą przypadkiem miłośnicy sztuki współczesnej. Oto komentarz do Olympii Cy Twombly'ego:

Porównywany często do dziecięcych bazgrołów obraz wydaje się wystarczająco nieskomplikowany, aby mógł wykonać go pięciolatek. Ale te rozrzucone w nieładzie bazgroły nie są, jakie są, z powodu braku umiejętności. Są próbą wejrzenia w egzystencję człowieka, kontemplacją i szukaniem związków z klasyczną sztuką i literaturą. To odważna konfrontacja z postawą tak pewnych siebie ekspresjonistów abstrakcyjnych, która trudno poddaje się analizie, tak jak dziecięca bazgranina.

„Próbą wejrzenia w egzystencję człowieka”. Ci, którzy nawet Pollocka uznają za bezsensowne bazgroły, po przeczytaniu tak oczywistego i jednoznacznego wyjaśnienia z pewnością doznają oświecenia, po czym migiem pobiegną do Zachęty, pomstując na lata życia w ignorancji. W związku z tym pojawia się pytanie: kto ma kupić książkę jednocześnie zbyt abstrakcyjną dla laików i zbyt oczywistą dla znawców tematu? Oraz drugie: czy jakakolwiek książka zdoła przekonać amatorów, by porzucili opozycję ładnie-nieładnie dla intelektualnych metafor? I trzecie: właściwie dlaczego mieliby to robić, skoro – jak udowadnia gros dzieł, nawet w samym Przewodniku – można mieć to wszystko, a nawet jeszcze więcej?

Wyjątkowo dobrze opracowanenatomiast strony otwierające każdy z pięciu rozdziałów. Umieszczono na nich jednokolorowe kształty wszystkich dzieł wraz z tytułami, numerami stron oraz skalą. Pozwala ona zorientować się w rozmiarach prac oraz porównać je wzajemnie. Pierwszy raz spotkałam się z takim rozwiązaniem i uważam je za bardzo przyjemne. Przewodnik w ogóle jest udany pod względem wizualnym; także format, choć dość nietypowy (książka ma ok. 14cm x 20cm) świetnie sprawdza się w podróży. To oraz fakt, że dzięki Hodge obejrzeć sobie można zestawienie problematycznych-acz-uznanych dzieł od Muncha do Ai Weiweia, a także poczytać o kontekstach historycznych, zamykają listę pochwał.

Każda książka o zbliżonej tematyce przybliża mnie do uznania prawdziwości wniosku, że sztuka współczesna już absolutnie, w stu procentach nie nadaje się do tego, aby o niej mówić, a ewentualnie do medytacji, w której zdumiewające skojarzenia, czy niezwykłe metafory uruchomią nowe procesy myślowe, bądź nie, a to, czy ów proces się dokona, zależy w równym stopniu od indywidualnego oprogramowania, co wiary. Używałam anegdoty Maxa Blacka, by przypomnieć, że żyjemy w świecie, w którym i wiersze, i sensy w ogóle, i interpretacje, i dzieła sztuki są tam, gdzie ich szukamy. Jeżeli nie chcemy szukać, zależy nam natomiast, by treści zostały dostarczone, zauważymy jedynie drwinę z naszego zdrowego rozsądku. Poza tym wierzę w Czynnik X. Czynnik X to jest coś nieopisywalnego, co sprawia, że jakieś dzieło, jego kompozycja, czy jakiś maleńki element (a prawdopodobnie to wszystko razem) chwyta Twój umysł w kleszcze, by już go nie puścić. Znowu zacytuję Sontag: „Nie potrzebujemy hermeneutyki a erotyki sztuki”. Nie potrzebujemy tak bardzo intelektualnego gadania i suchych interpretacji, jaktelltale tingle”, dreszczu, płynącego przez kręgosłup, który nie jest wynikiem odczytywania dzieła ani umysłem, ani sercem. Czy Hodge jest w stanie wskazać Czynnik X? Nie wydaje mi się; jej wyjaśnienia to mariaż umysłu wytrenowanego w poszukiwaniu znaczeń i znajomości historii sztuki, a słowo 'piękno' nie pojawia się chyba ani razu. Czy Czynnik X jest obecny w przynajmniej niektórych pracach z Przewodnika? No pewnie, tylko spróbujcie się z tego doktoryzować.

***


Kiedy mój partner i ja poszliśmy po raz pierwszy na wystawę sztuki współczesnej, jego umysł był programowo zamknięty, mój zaś – programowo otwarty na oścież, razem z framugami, tak że, zgodnie z powiedzeniem, mózg łatwo mógł z niego wypaść i klasnąć mokro o posadzkę. Rafał odrzucał każde dzieło, do odczytania którego trzeba było przebrnąć przez traktat filozoficzny, natomiast ja byłam tak zajęta czytaniem traktatów, że obrazy i rzeźby były mi w zasadzie niepotrzebne. Czy to nie jest doskonała ilustracja, która mówi więcej, niż tysiąc słów?

Po dłuższym czasie nabrałam przekonania, że każde z nas doświadczało jedynie połowy tego, co nam oferowano. Z perspektywy czasu uważam, że szczególnie udana metafora (bo tak postrzegam dzieła sztuki współczesnej) może przynieść tyle samo czysto estetycznej przyjemności, co dzieło 'ładne', ale przestałam się zgadzać na absolutną negację 'ładności'. Zauważyłam dodatkowo, że oboje otworzyliśmy się mniej-więcej wtedy, kiedy przestaliśmy traktować to wszystko Tak Strasznie Poważnie.

Ola Lubińska

(Tekst pierwotnie ukazał się na portalu Lubimy Czytać. Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Arkady)
______________


*Streszczenie dla niepolonistów: do sali, w której wykłada Max Black, wchodzi nowa grupa studentów, tuż po tym, jak opuściła ją poprzednia. Na tablicy pozostały luźne zapiski z zakończonych ćwiczeń, wyrażenie pod wyrażeniem, które przy minimalnym wysiłku woli pomylić by można z wierszem. Black postanawia zrobić eksperyment: prosi młodych ludzi, żeby zajęli się interpretacją rzekomego utworu i, zachwycony, obserwuje, jak spójne rzeczy można wymyślić, wykorzystując jedynie wiarę w obecność dzieła.

poniedziałek, 24 marca 2014

O sztuce (europejskiej)

To trochę skrajne, ale czasami wydaje mi się, że zastosowanie brzytwy Ockhama w praktyce w stosunku do książek mogłoby przynieść całkiem niezłe efekty. Zamiast miliona albumowych wydawnictw, szkiców oraz antologii, setek wariacji tych samych twierdzeń – tylko jedna-dwie pozycje o statusie biblii na dziedzinę. Moja lista propozycji jest na razie bardzo krótka: Film Art. An Introduction, Elementarz stylu w typografii, Biologia, Literatura europejska i łacińskie średniowiecze oraz O sztuce Ernsta Gombricha. A już całkiem na poważnie; takie książki, opisywane często na skrzydełkach okładek jako „epokowe“ albo „najpopularniejsze“, rzeczywiście tworzą jakąś oddzielną kategorię. Być może nie są najbardziej szczegółowe, calkiem możliwe, że zupełnie nie nadają się do bycia jedynym źródłem wiedzy na poziomie uniwersyteckim, ale ich gawędziarski charakter jest tak ujmujący, że wprost nie można im się oprzeć. Sprecyzuję początkową tezę: więcej historii, mniej dyskursywizacji.
Gdyby Steven Spielberg kręcił film o najlepszych wakacjach życia, a Stephen King pisał kolejną część To, O sztuce byłoby pozycją, którą ich bohaterowie bez najmniejszego zgrzytu mogliby z wypiekami na twarzy czytać pod kołdrą przy latarce, przeżywając coś naprawdę ciekawego. Gombrich już we wstępie otwarcie stwierdza, że pisze głównie z myślą o młodzieży, stwierdzając chwilę później: "Nigdy jednak nie uważałem, że książki dla młodych ludzi powinny różnić się od książek przeznaczonych dla dorosłych, poza tym, że muszą się liczyć z najbardziej wymagającą częścią krytyków – krytyków, którzy natychmiast wykryją i odrzucą każdy ślad pretensjonalnego żargonu, czy fałszywego sentymentu." I jak tu się nie zgodzić?
O sztuce otwierają Przedmowa oraz błyskotliwe napisane Wprowadzenie, po nim zaś następuje dwadzieścia osiem rozdziałów, w których autor płynnie i z zaraźliwym zamiłowaniem przechodzi od sztuki najstarszej do nowszej, kończąc refleksyjnie mniej-więcej na latach 80. XX wieku i zastanawiając się nad kształtem oraz kierunkiem rozwoju sztuki współczesnej, przewidując zawarcie pokoju pomiędzy malarstwem a fotografią i zamykając tekst rozważaniami o rzeźbach gotyckich. Co ciekawe, ten fragment jest stosunkowo nowy. Opracowując w latach 1950-1995 szesnaście wersji O sztuce, Gombrich postanowił zamienić Postscriptum z jedenastego wydania w samodzielny rozdział, dopisując do niego z kolei następny fragment umożliwiając swoim czytelnikom doświadczanie chwili, w której relatywnie bliska przeszłość staje się zapisem historycznym. Dwudziesta ósma cześć dzieła wydaje się być jeszcze bardziej osobista, niż cała reszta.
W związku ze specyficzną grupą, do której autor adresował swoje opowieści, książka nazywana bywa „wprowadzeniem“ i jest to bardzo trafne określenie. Skutek jest taki, iż wprawionemu miłośnikowi sztuki niektóre stwierdzenia mogą się wydać banalne; nie potrzebuje on wyjaśniania, że cierpliwy realizm nie jest jedyną formą twórczości zasługującą na uwagę, a niebo nie zawsze jest po prostu niebieskie, materiał faktograficzny tomu jest jednak bardzo obszerny i pełen ciekawostek, narracja wynagradza wszystko, a całości dopełniają setki ilustracji. O sztuce ma jeszcze jedną cechę charakterystyczną, którą można uznać za wadę i to jest mój największy zarzut, chociaż nie pozbawiony odrobiny zrozumienia: to pozycja zdecydowanie europocentryczna, a dzieła innych kultur oraz kontynentów są tu jedynie dodatkiem (według obliczeń Jamesa Elkinsa poświęcono im zaledwie 23 z 637 stron). Wolałabym nie dostrzec tego w dziele pretendującym do bycia kompendium.
Najsłynniejsze dzieła są w istocie często najwspanialsze pod wieloma względami, napisał Gombrich. Ciekawe, czy wiedział, że pisze też o swojej własnej książce?
Aleksandra Lubińska

Tekst pierwotnie ukazał się na stronie Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Rebis)