Jeżeli
ktoś będzie kiedyś usiłował wmówić ci, że zna człowieka
bardziej spiętego, znerwicowanego i ambitnego, niż wczesna Susan
Sontag – wątp w to. Ponad trzysta stron uwag na temat książek,
filmów, muzyki, filozofii, wrażenia z terapii, przemyślenia
dotyczące osób, życia seksualnego: to wszystko, napisane stylem
rwanym, gorączkowym, wchodzi w skład wydanej niedawno Odrodzonej,
stanowiącej pierwszy tom planowanej przez wydawnictwo Karakter
trylogii dzienników. Wyłania się z nich bezlitosna dla
siebie self-made woman, której apetyt na sztukę i życie
jest nienasycony. To z jednej strony. Z drugiej zaś kolejne dzieła
ze swoich spisów autorka odhacza tak, jakby wykonywała jakieś
kolosalne, wyznaczone jej przez Bóg-wie-kogo, zadanie domowe.
Traktuje siebie jak wielki projekt, glinę z której sama może lepić
co tylko przyjdzie jej do głowy; jest przy tym całkowicie tego
świadoma. I chociaż w sztuce porusza się jak ryba w wodzie,
olśniewając nowatorstwem obserwacji oraz śmiałością
spostrzeżeń, to kiedy przychodzi czas na związki i kontakty z
ludźmi zdaje się tracić pewność siebie, wahać, naginać własne
reakcje do oczekiwań innych. „Nie staraj się »wyglądać«”,
rozkazuje sobie w roku 1961, prawdopodobnie już po rozpoczęciu
terapii; zapisuje wówczas także swoje uwagi na temat trudnej
relacji z matką. Nie tworzą one jakiejś płynnej struktury, ale
nawet z fragmentarycznych notatek można trochę wywnioskować.
Pytanie: po co?
Ta
wątpliwość męczyła mnie od pierwszego akapitu i nie zniknęła
przez następne trzysta-parę stron. Sontag była świetną eseistką
– może na tym wypadałoby poprzestać? W czym ma pomóc
czytelnikowi wiedza o problemach z utrzymaniem higieny, czy wadach
postawy? Czy historie związków pomogą w odkryciu jakichś nowych,
niespodziewanych aspektów innych
jej
dzieł, dopracowanych, skończonych, przejrzanych – tych, które
sama pobłogosławiła na drodze do drukarni? Z drugiej
strony, to wszystko, co zawarto na stronach Dzienników –
a zawarto sporo – to wciąż za mało, by mieć pełny ogląd
ścieżek, które przejść musiała Susan, nabierając walorów za
które tak wielu ją ceni. Poszatkowane
zdania czynią całe przedsięwzięcie jeszcze bardziej wątpliwym;
nie są to gładkie pod względem literackim publikacje Gombrowicza,
Maraìego,
czy Pilcha. „O wydaniu Odrodzonej
[…] powiedzieć można więc jedynie tyle, że nie jest to książka,
którą ona sama by wydała, jeśli w ogóle postanowiłaby
opublikować dzienniki” – pisze we wstępie David Rieff. Właśnie,
Rieff.
Syn
pisarki jest w kontekście Odrodzonej
postacią bardzo istotną. Bardziej chyba, niżby należało. Po
pierwsze (rzecz ważna), zajął się redakcją, co w praktyce
oznacza nie tylko uzupełnienia w kwadratowych nawiasach, ale i dalej
posuniętą ingerencję: „Po podjęciu decyzji o publikacji
Dzienników
zrozumiałem wyraźne, że część zapisków trzeba z nich wyłączyć,
gdyż stawiają moją matkę w złym świetle, są zbyt otwarte
seksualnie lub zawierają komentarze nieprzychylne wobec pewnych
osób.” Z jednej strony trudno mu się dziwić, z drugiej –
trudno nie pomstować nad taką kastracją. Z trzeciej: to jaskrawy
dowód na to, że pracę nad tekstami lepiej było zlecić komuś
bardziej bezstronnemu.
Ku Dziennikom popchnęła
mnie ciekawość o dość tabloidowym rodowodzie i to właśnie ona
mnie przy niej utrzymała. Po raz kolejny miałam nadzieję, że
dowiem się czegoś o człowieku; po raz kolejny też okazało się,
że człowiek jest zbyt wielowymiarowy, by stać się kombinacją
trzydziestu dwóch liter ściśniętych na kawałku rozjechanej
walcem pulpy, a już na pewno nie bez daleko idących skrótów oraz
spłaszczeń. Opisywanie siebie rzeczywiście jest konstruowaniem –
jak uważała Susan i czemu dała wyraz w dziennikach. Dla piszącego,
jak również jego rodziny i znajomych może to mieć jakieś
bezpośrednie konsekwencje (naturalnie jeżeli przeczytają po cichu
sekretny notesik, by dowiedzieć się, że nie do końca jest tak,
jak im się wydawało), za to dla czytelnika staje się właściwie w
stu procentach procesem stwarzania narracji, w której wszystko może
być albo faktem albo fikcją. Albo jednym i drugim, po trochę.
Odrodzona nie należy do wybitnych dzieł
literackich. Nie jest również odkrywcza, bo to, co najciekawsze, S.S. powiedziała gdzie indziej i w znacznie lepszym
stylu, swoim notatnikom pozostawiając jedynie zalążki. Jedynym
chyba novum, poza
średnio istotnymi szczegółami na temat tego, kto sypiał z kim,
jest, widoczne chyba wyraźniej, niż gdziekolwiek indziej,
kompulsywne obżarstwo książkowe Sontag. W związku z tym Dzienniki
polecam osobom, uważającym że węszenie w biograficznych
szczegółach ma sens oraz takim, które lubią się zdziwić, ale
nie za bardzo. Całą resztę odsyłam do esejów.
(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu LubimyCzytać. Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Karakter)
Ola Lubińska
(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu LubimyCzytać. Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Karakter)