czwartek, 20 grudnia 2012

[Od]rodzona

Jeżeli ktoś będzie kiedyś usiłował wmówić ci, że zna człowieka bardziej spiętego, znerwicowanego i ambitnego, niż wczesna Susan Sontag – wątp w to. Ponad trzysta stron uwag na temat książek, filmów, muzyki, filozofii, wrażenia z terapii, przemyślenia dotyczące osób, życia seksualnego: to wszystko, napisane stylem rwanym, gorączkowym, wchodzi w skład wydanej niedawno Odrodzonej, stanowiącej pierwszy tom planowanej przez wydawnictwo Karakter trylogii dzienników. Wyłania się z nich bezlitosna dla siebie self-made woman, której apetyt na sztukę i życie jest nienasycony. To z jednej strony. Z drugiej zaś kolejne dzieła ze swoich spisów autorka odhacza tak, jakby wykonywała jakieś kolosalne, wyznaczone jej przez Bóg-wie-kogo, zadanie domowe. Traktuje siebie jak wielki projekt, glinę z której sama może lepić co tylko przyjdzie jej do głowy; jest przy tym całkowicie tego świadoma. I chociaż w sztuce porusza się jak ryba w wodzie, olśniewając nowatorstwem obserwacji oraz śmiałością spostrzeżeń, to kiedy przychodzi czas na związki i kontakty z ludźmi zdaje się tracić pewność siebie, wahać, naginać własne reakcje do oczekiwań innych. „Nie staraj się »wyglądać«”, rozkazuje sobie w roku 1961, prawdopodobnie już po rozpoczęciu terapii; zapisuje wówczas także swoje uwagi na temat trudnej relacji z matką. Nie tworzą one jakiejś płynnej struktury, ale nawet z fragmentarycznych notatek można trochę wywnioskować. Pytanie: po co?

Ta wątpliwość męczyła mnie od pierwszego akapitu i nie zniknęła przez następne trzysta-parę stron. Sontag była świetną eseistką – może na tym wypadałoby poprzestać? W czym ma pomóc czytelnikowi wiedza o problemach z utrzymaniem higieny, czy wadach postawy? Czy historie związków pomogą w odkryciu jakichś nowych, niespodziewanych aspektów innych jej dzieł, dopracowanych, skończonych, przejrzanych – tych, które sama pobłogosławiła na drodze do drukarni? Z drugiej strony, to wszystko, co zawarto na stronach Dzienników – a zawarto sporo – to wciąż za mało, by mieć pełny ogląd ścieżek, które przejść musiała Susan, nabierając walorów za które tak wielu ją ceni. Poszatkowane zdania czynią całe przedsięwzięcie jeszcze bardziej wątpliwym; nie są to gładkie pod względem literackim publikacje Gombrowicza, Maraìego, czy Pilcha. „O wydaniu Odrodzonej […] powiedzieć można więc jedynie tyle, że nie jest to książka, którą ona sama by wydała, jeśli w ogóle postanowiłaby opublikować dzienniki” – pisze we wstępie David Rieff. Właśnie, Rieff.

Syn pisarki jest w kontekście Odrodzonej postacią bardzo istotną. Bardziej chyba, niżby należało. Po pierwsze (rzecz ważna), zajął się redakcją, co w praktyce oznacza nie tylko uzupełnienia w kwadratowych nawiasach, ale i dalej posuniętą ingerencję: „Po podjęciu decyzji o publikacji Dzienników zrozumiałem wyraźne, że część zapisków trzeba z nich wyłączyć, gdyż stawiają moją matkę w złym świetle, są zbyt otwarte seksualnie lub zawierają komentarze nieprzychylne wobec pewnych osób.” Z jednej strony trudno mu się dziwić, z drugiej – trudno nie pomstować nad taką kastracją. Z trzeciej: to jaskrawy dowód na to, że pracę nad tekstami lepiej było zlecić komuś bardziej bezstronnemu.

Ku Dziennikom popchnęła mnie ciekawość o dość tabloidowym rodowodzie i to właśnie ona mnie przy niej utrzymała. Po raz kolejny miałam nadzieję, że dowiem się czegoś o człowieku; po raz kolejny też okazało się, że człowiek jest zbyt wielowymiarowy, by stać się kombinacją trzydziestu dwóch liter ściśniętych na kawałku rozjechanej walcem pulpy, a już na pewno nie bez daleko idących skrótów oraz spłaszczeń. Opisywanie siebie rzeczywiście jest konstruowaniem – jak uważała Susan i czemu dała wyraz w dziennikach. Dla piszącego, jak również jego rodziny i znajomych może to mieć jakieś bezpośrednie konsekwencje (naturalnie jeżeli przeczytają po cichu sekretny notesik, by dowiedzieć się, że nie do końca jest tak, jak im się wydawało), za to dla czytelnika staje się właściwie w stu procentach procesem stwarzania narracji, w której wszystko może być albo faktem albo fikcją. Albo jednym i drugim, po trochę. 
 
Odrodzona nie należy do wybitnych dzieł literackich. Nie jest również odkrywcza, bo to, co najciekawsze, S.S. powiedziała gdzie indziej i w znacznie lepszym stylu, swoim notatnikom pozostawiając jedynie zalążki. Jedynym chyba novum, poza średnio istotnymi szczegółami na temat tego, kto sypiał z kim, jest, widoczne chyba wyraźniej, niż gdziekolwiek indziej, kompulsywne obżarstwo książkowe Sontag. W związku z tym Dzienniki polecam osobom, uważającym że węszenie w biograficznych szczegółach ma sens oraz takim, które lubią się zdziwić, ale nie za bardzo. Całą resztę odsyłam do esejów.

Ola Lubińska

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu LubimyCzytać. Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Karakter)