sobota, 10 listopada 2012

Cage, Cage i po Cage'u

Kiedy oglądasz horror i słyszysz kwestię: "Czy na pewno nic nam się nie stanie?" (w domyśle: jeżeli wejdziemy do tego starego, samotnego domu w środku lasu), to najwyższy czas na zakrycie oczu. Istnieją kategorie stwierdzeń oraz momentów tak akuratnie pasujących do siebie nawzajem, że ich wspólna obecność nie nastręcza większych wątpliwości. Pojawi się jeden, nastąpi i drugi. Stąd moja niemal absolutna pewność, która narodziła się mniej-więcej w chwili rozpakowywania książki Nymana Muzyka eksperymentalna. Cage i po Cage'u, że autor polskiej przedmowy będzie zaraz zastanawiał się, w jakim celu wydawać spóźniony o 38 lat akademicki podręcznik z dziedziny muzykologii. I rzeczywiście! "Po co publikować w Polsce na początku XXI stulecia książkę, która opisuje zjawiska specyficzne dla środowiska anglosaskiej muzyki poważnej lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych?" pisze już na wstępie Michał Mendyk. Świetne pytanie. Muzyka poważna – to już wiele. Muzyka poważna lat 50., 60. i 70. – jeszcze więcej. Eksperymentalna i awangardowa muzyka poważna lat 50., 60. i 70. – Boże drogi. Tymczasem nie ma się czego obawiać; wystarczy odrobina chęci i otwarta głowa (jak uczy Sagan, należy przy tym uważać, by nie wypadł mózg), aby zrobiło się bardzo, bardzo ciekawie.

Nyman za cel postawił sobie wyłożenie wszystkich znanych mu różnic, oddzielających muzykę eksperymentalną od awangardowej, opisanie rozwoju tej muzyki i jej wpływu. Eksperymentalni są na przykład Cage, Brecht, Feldman, awangardowi – serialiści i punktualiści: Karlheinz Stockhausen, Boulez i inni. Eksperymentalizm daje znaczną wolność wykonawcy oraz dźwiękowi, pozwala zastanej rzeczywistości na kształtowanie dzieł, zadaje pytania o granice muzyki w ogóle, o jej początek, koniec, o to, co dzieje się ze słuchaczem; zbliża ją przy tym do performansu. Świetnym i zwykle znanym przykładem jest 4'33” Johna Cage'a. Reakcja na ten abstrakcyjny, filozoficzny utwór często zapowiada reakcję na całość sztuki współczesnej: "To chyba jakiś dowcip!" albo "To bardzo ciekawe!" Mniejsza o to, co powoduje takie, czy inne podejście; 4'33”, tak jak wszystkie kompozycje eksperymentalne, wymaga od nieprzygotowanego słuchacza naprawdę elastycznego umysłu. Bodaj najsłynniejszy utwór Cage'a składa się z trzech części, każda może zostać wykonana na dowolnym instrumencie; czas trwania również nie jest określony. Oprócz podziału istnieje tylko jedna zasada: muzyk ma zakaz wydobywania z instrumentu jakichkolwiek dźwięków. Według muzykologa Nymana 4'33” jest "manifestem niemożliwości ciszy", według nie mającego nic wspólnego z muzykologią internauty swiv2d-a i jego internetowej przeróbki fragmentu Der Untergang jest "kompletną porażką". Tak to bywa z eksperymentami, gdy nie chce się ich zrozumieć.

I
TACET
II
TACET
III
TACET

Muzyka eksperymentalna nie kończy się na ustalaniu definicji. Nyman nie omieszkał przyjrzeć się wpływom eksperymentalizmu oraz jego rozwojowi, a potem reakcji na niego. Przez początki muzyki elektronicznej, Fluxus, aż do minimalizmu oraz ponownego zwrotu ku muzyce zdeterminowanej: "Doświadczywszy ciszy, możemy powrócić do starych dźwięków, tyle że, miejmy nadzieję, wstępując na nieco wyższy poziom."

Rozpoczynając ten tekst cytowałam pytanie Michała Mendyka o sens polskiego wydania. Kisiła się we mnie nieśmiało bardzo prosta odpowiedź na nie: Muzykę eksperymentalną warto było tłumaczyć, bo prawie cztery dekady od daty pierwszego wydania niewielu ma w Polsce jakiekolwiek pojęcie o przedmiocie książki i nie mam w tym miejscu na myśli pana z obuwniczego, a ludzi zajmujących się muzyką i / lub kulturą w ogólności. Obfitość adaptowanych przez młodych twórców praktyk eksperymentalnych nie wydaje się niestety współmierna do poziomu historycznej oraz estetycznej świadomości, a przypadku «błądzenia po omacku» i «wyważania otwartych drzwi» są raczej na porządku dziennym” – potwierdza moje przypuszczenia Pan Mendyk. Szkoda; szczęśliwie książka jest już dostępna i zapewniam, że nawet nie-muzykologowi może dostarczyć sporo rozrywki.


(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu LubimyCzytać. Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu słowo / obraz terytoria)

sobota, 3 listopada 2012

Wrzut na tyłku


«Za nic w świecie nie wyciągniesz od nas wypowiedzi, którą wykorzystasz na okładce swojej książki» – rzecznik Metropolitan Police” (cytat umieszczony na tylnej okładce Wojny na ściany)

Banksy ma terapeutyczne działanie. Poważnie. Za każdym razem, kiedy przeglądam oferty pracy i desperuję, kiedy okazuje się, że dwuletnie doświadczenie na kierowniczym stanowisku w branży IT jest mi absolutnie niezbędne, w przeciwnym wypadku zostanę wyrzucona na śmietnik społeczeństwa, oglądam sobie, co tam znowu nasmarował. Banksy jest niegrzeczny, bardzo pomysłowy i jeszcze bardziej przekorny. Napiszę ponadto, mimo że nie bardzo chce mi się wierzyć, by przypominanie było naprawdę potrzebne, że od dość dawna biega z puszkami farby, głównie po Anglii i że właściwie nie wiadomo, jak wygląda, a nawet – czy jest jedną osobą, czy kolektywem. Ale niech będzie, powiedzmy, że ktoś mógł jeszcze o nim nie słyszeć.

Skąd zależność pomiędzy nieszczęsnym IT a wrzutami? Otóż stąd, że Wojna na ściany to nie tylko zdjęcia, ale także tekst: zwykle są to anegdoty dotyczące momentu powstawania konkretnego utworu, albo ogólne uwagi na temat kapitalizmu, społeczeństwa i tak dalej. Jak łatwo można zgadnąć, wychylają się one jednoznacznie w lewo, stąd polecam przeglądanie albumu właśnie w chwilach chronicznego bezrobocia, zwątpienia w swoje szanse oraz szczurzego samopoczucia i we wszystkich innych, ponieważ jest najzwyklej w świecie diabelnie dobry. Prezentowany przez Banksy'ego styl, dowcip, zaangażowanie oraz zawadiackość wielu przeciągną na swoją stronę, nie mam co do tego większych wątpliwości. Trochę gówniarz, „średnio zabawny pijak” jak o sobie pisze, buntownik bez wyraźnego pozytywnego programu, robiący dokładnie to, czego nienawidzę – zaprzęgający sztukę do wózka ideologii, a przy tym człowiek, którego każda praca bucha od najbardziej fantastycznego rodzaju energii twórczej, jaki tylko można sobie wyobrazić. Nie do podrobienia. Wojna na ściany (tłumaczenie tytułu jest całkiem niezłe, chociaż oryginał to majstersztyk – Wall and Piece) to kompilacja, zbierająca dzieła artysty z różnych zakątków świata i wykonane różnymi technikami – od szablonów do regularnego malarstwa. Obejrzeć można prace wykonane na izraelskim murze „bezpieczeństwa”, w Londynie, w Stanach Zjednoczonych, zmodyfikowane obrazy znalezione na pchlich targach i po partyzancku zawieszane w muzeach. Znalazło się i miejsce dla szczurów, które setkami pojawiały się na ulicach angielskich miast, dla słynnej dziewczynki z odlatującym balonikiem, wariacji na temat policji, fałszywych oznaczeń stref legalnego graffiti, na szczęśliwego nabywcę czeka wszystko to i nie tylko to. Można się pokrzepić, jest zaangażowanie oraz artyzm wysokiej próby. A poza tym – coś więcej.

Pamiętacie może Thierry'ego Guettę, bohatera Wyjścia przez sklep z pamiątkami? Sprzedawca ubrań, zachęcony przez Banksy'ego do tworzenia sztuki, buduje konglomerat rzemieślników, którzy zajmują się wcielaniem w życie podrzuconych im przez szefa pomysłów. Efekty tej pokrętnej współpracy pod którym Guetta bez żenady podpisuje się swoim pseudonimem, sprzedawane są za grube sumy – również przez niego. Całość, razem z wielką, pełną przepychu i japiszonów wystawą, zostaje sfilmowana, po czym jako „komedia dokumentalna” (wspaniałe przyporządkowanie gatunkowe!) gości w kinach. Jak to z Banksym bywa, niczego tak do końca nie wiadomo. Nie wiadomo, kto jest kim: czy Guetta bezwiednie pozwolił się użyć, czy świadomie grał. Nie wiadomo, komu można wierzyć i które świadectwa przyjąć jako te prawdziwe. Artysta zaczyna mówić, zachowując przecież pełne prawo do kontynuowania procesu tworzenia także w tej formie i być może! korzysta z niego. Podobnie jest z książką. W warstwie ideologicznej nie pozostawia wątpliwości, „ma terapeutyczne działanie”, ale to przecież Banksy, zawsze istnieje ryzyko, że pewnego dnia ometkuje to wszystko jako pic dla witzu, stojąc z boku w pełni anonimowości, by obserwować reakcje. Jedyne, co można zrobić, by nie dać się wystrychnąć na dudka, to patrzeć i nie ufać. Wówczas zostanie – a przynajmniej taką mam nadzieję – wyłącznie zachwyt oraz świadomość obecności boskiego pierwiastka, a te, oderwane od argumentacji i światopoglądu, z nikogo nie zrobią idioty.

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu LubimyCzytać. Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Sine Qua Non)

czwartek, 1 listopada 2012

"Naśladownictwo zastrzega się"


Przygotowana odpowiednio przez nieocenione przewodniki tatrzańskie Józefa Nyki wiedziałam, czego mniej więcej mogę spodziewać się po albumie zbierającym fotografie Tatr z przełomu wieków: degradacji, wyrąbanych lasów, hal przetrzebionych wypasem owiec, ale i rzutu oka na góry nieoblężone jeszcze przez pięcioosobowe rodziny z całej Polski. I cóż? Z tą dewastacją, jak się okazało, nie jest w Tatrach aż tak dramatycznie – poza jednym, czy dwoma zdjęciami Kuźnic oraz Doliny Małej Łąki, straszących wówczas łysymi, bezdrzewnymi plackami ziemi, nie ma się czego obawiać, złoty wiek trwa w najlepsze. W książce znajdują się ponadto niezapomniane ujęcia Zakopanego i Kościeliska, będących wówczas skupiskami paru prostych budynków tak kontrastującymi z festynem bezguścia, w które się po latach gdzieniegdzie zmieniły. Przyjrzeć się można również fotografiom zakopiańskiej architektury oraz wędrowcom, podróżującym w dość charakterystycznym stylu, bo w asyście kilku co najmniej przewodników góralskich i z niesamowitą ilością sprzętu. Wszystko to składa się na obraz Podhala z czasów, kiedy to ruch turystyczny był już wcale spory, chociaż do dzisiejszego natężenia nawet się nie umywa.
Czytelnikowi albumu umożliwiono zapoznanie się z przebogatym, fantastycznym materiałem autorstwa m.in. Walerego Eljasza, Walerego Rzewuskiego, Hermanna Vogla, Awita Szuberta, fotografów zakładu Bizańskich oraz zmarłego tragicznie Mieczysława Karłowicza. Nie mogło naturalnie zabraknąć obu Witkiewiczów, z przewagą Stanisława Ignacego, odnajdującego się świetnie po obu stronach obiektywu. Kadry są naprawdę różne: od pejzaży, surowych zdjęć nagich skał, do portretów górali i przewodników; wszystkie jednak, może poza niektórymi spośród tych autorstwa Witkacego, łączy pewna cecha, tak charakterystyczna dla dziewiętnastowiecznej sztuki fotograficznej – łatwo dostrzegalne wpływy malarstwa. Szczególnie warte uwagi jest ujęcie grupy dżentelmenów, złapanych w trakcie spaceru przez fotografa i jego, zdawałoby się, szybki, niezawodny aparat. Dopiero po dłuższym przyjrzeniu się można zauważyć, że scenka została wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zainscenizowana – fakt ten zdradzają uważnemu obserwatorowi rozmyte długim czasem naświetlania pasma wody. Całość mogłaby równie dobrze dekorować czyjąś jadalnię pod postacią gigantycznego obrazu olejnego, a fakt, że wybrano jednak aparat fotograficzny zdaje się jeszcze zupełnym przypadkiem.
Książka jest wyjątkowo udana, zarówno pod względem treści, jak i formy. Zebrane zdjęcia podzielono na sześć rozdziałów, każdy z nich opatrzono imponującymi stronami tytułowymi, na których umieszczono spore powiększenie fotografii, wielkie rzymskie cyfry i dwujęzyczne – polsko-angielskie – hasła, określające tematykę danej części. Całość jest wyważona i elegancka, poza jednym elementem: sposób opracowania cytatów rozpoczynających każdy rozdział jest naprawdę dziwny. Forma w jaką je ubrano przypomina nieco kaligramy; wygląda to nie najlepiej, niespójnie w zestawieniu z resztą. Za diabła nie rozumiem, co kierowało Lechem Majewskim, że zdecydował się na te koszmarne, szaro-pomarańczowe kompozycje z czarnym kółkiem i nie pozostaje mi w związku z tym nic innego, jak tylko założyć, że co dla profesorskiego umysłu oczywiste, tego skromnemu recenzentowi zgłębić nie sposób.
Oprócz zwyczajowego słowa wstępnego, książkę otwierają dwa teksty: artykuł autorstwa duetu Anna Liscar / Stefan Okołowicz, a do tego jeszcze jeden, napisany przez profesora Jacka Kolbuszewskiego. Oba są miłym wprowadzeniem w warunki, w jakich rozwijać się musiała fascynacja górami, fotografia i wreszcie – fotografia tatrzańska. Na zakończenie zaś zacytowano Rolanda Barthesa.
(Tekst pierwotnie ukazał się na portalu LubimyCzytać. Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu BOSZ)