czwartek, 5 grudnia 2013

Mroczne afrykańskie safari

Nie da się chyba napisać ani jednego słowa o Afryce nie będąc Autorem przekonanym, że to właśnie on uzyskał dostęp do źródła Wiedzy Absolutnej, skarbnicy niezawodnych rozwiązań i niezastąpionych słów.. Binyavanga Wainaina ujął to zgrabnie przy pomocy jednego zdania: „Africa is to be pitied, worshipped or dominated. Whichever angle you take, be sure to leave the strong impression that without your intervention and your important book, Africa is doomed”. To fragment ze wspaniałego, prześmiewczego artykułu How to write about Africa. Na samym początku przeczytać można: „Always use the word 'Africa' or 'Darkness' or 'Safari' in your title.” Safari mrocznej gwiazdy też brzmi nieźle, prawda?
Paul Theroux, amerykański autor zniechęcony własną dyspozycyjnością wobec pracodawców i przyjaciół w USA, po bardzo długiej przerwie wyjeżdża do Afryki. Marzy mu się podróż z północy nad południe, od Egiptu do RPA. W trakcie wojaży zamierza odwiedzić Malawi, w którym spędził całe dwa lata (1963-65), nauczając języka angielskiego. Wraca, dowiaduje się, że w wielu miejscach (włączając w to jego dawną szkołę) panuje spory rozgardiasz po czym rozżalony, przybity i wściekły na świat oraz na organizacje charytatywne, jedzie do domu. Tak w skrócie można by opisać Safari: wygląda banalnie, cały szkopuł w tym, że Theroux jest dobrym pisarzem. To znaczy, że chociaż jego reportaż zawiera błędy (Wyliczeniem części z nich zajął się John Ryle z Guardiana), czyta się go świetnie. Przywodzi mi na myśl zbiory felietonów Jeremy'ego Clarksona: jest wypełniony sądami oraz stwierdzeniami, pod którymi nigdy w życiu byście się pewnie nie podpisali, ale podanymi w tak zabawny sposób, że bez słowa (co najwyżej z lekko zmarszczonymi brwiami) przewraca się kolejną stronę. I kolejną. I kolejną.

Zaczęłam od przytoczenia Wainany, ponieważ mimo wszystko zamierzam tryknąć Safari mrocznej gwiazdy w parę miejsc.

Gdybyście mieli kiedyś okazję zajrzeć na którykolwiek wydział afrykanistyczny, z prędkością błyskawicy zauważylibyście, że kręcący się tam ludzie są nieprawdopodobnie wręcz wyczuleni na punkcie używania rzeczownika 'plemię' i przymiotnika 'prymitywny', a słysząc 'cywilizacja' zaczynają czujnie strzyc uszami. O powodach takiego stanu rzeczy napisano kilka naprawdę długich i solidnych tekstów*, ale nie ma sensu ich przytaczać, bo z recenzji prędko zrobi się artykuł naukowy; całe szczęście, dość krótko wyjaśnia to Bill Berkeley. Nie wszystko, naturalnie, na nasze potrzeby wystarczy wspomnieć o 'plemieniu':

Samo pojęcie plemienia weszło do powszechnego użytku w erze kolonialnej. Zostało ono powiązane ze stereotypowym postrzeganiem Afrykanów jako prymitywnych brutali. Dla antropologów ewolucyjnych w złotym dla nich okresie społeczeństwo plemienne odzwierciedlało wczesną fazę rozwoju człowieka ze zredukowaną organizacją państwową, strukturą klasową, umiejętnością czytania i pisania, czy czymkolwiek, co cechowało społeczeństwa „cywilizowane”.

Otóż, Paul Theroux ten sam Theroux, który pozuje na starego afrykańskiego wyjadacza i wyśmiewa turystów-ignorantów, wzorem głuptaska z telewizji śniadaniowej notorycznie stosuje termin 'plemię'. Mało tego, zdarza mu się używać go błędnie. Khoisan nie jest, jak pisze 'plemieniem', ani nawet 'grupą etniczną', jeżeli chcemy być dokładni: to cała grupa grup, składająca się między innymi z KhoiKhoi, San oraz Sandawe. Nie spodobał mi się także tytuł. Czekam na dzień, w którym tytuły książek jakkolwiek związanych z Afryką przestaną być tendencyjne. Kameruńczycy, togijczycy i angolczycy dbają o różnorodność: Babcia 19 i sowiecki sekret, Witajcie, powracające widma, Syn Agaty Mudio, Biedny Chrystus z Bomby. Jak na tym tle wypadają Europejczycy i Amerykanie? Afrykański sen, Afrykańska przygoda, Afrykańska opowieść, Afrykańska mozaika, Afrykański wiatr, Afryka. Przekrój podłużny. Rowerowe safari z Kairu do Kapsztadu, Wśród buszu i czarowników: antologia polskich relacji o ludach Afryki. Po drugie: stosunek Theroux do zastanej rzeczywistości i ludzi jest zastanawiający. Nazwijmy go sinusoidalnym. Od sporego zaangażowania do jego braku, co w połączeniu z protekcjonalnością i gryzącą ironią, przypominało mi pomiędzy sporymi partiami bardzo dobrego tekstu, że Autor jest ostatecznie tylko obserwatorem, mającym za zadanie napisać ciekawą książkę, a potem wrócić do domu.

Wahałam się, a tak naprawdę to cały czas waham, jeżeli chodzi o wydanie ostatecznego osądu i chyba go nie będzie. Theroux zawdzięczam sporą dozę irytacji, ale i śmiechu. Nie byłam jednak zaskoczona; wiedziałam (przynajmniej w zarysie), co może napisać Amerykanin w średnim wieku, jadący przeżyć swoje wielkie safari, przekonany, że to właśnie on będzie najbardziej pozbawionym złudzeń turystą na całym kontynencie. Wy pewnie też wiecie.



(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Czarne)

_________________________________________
* Dla dociekliwych: http://www.africafocus.org/docs08/ethn0801.php

piątek, 15 listopada 2013

Wszystko o PYY*


Jedyny wyrywający z odrętwienia moment na lekcji biologii przeżyłam, kiedy prezentujący swój referat kumpel przekazał mojej grupie materiały dotyczące jednego z okresów geochronologicznych, to znaczy kartkę z drukarki. I tam, zamiast ściągniętego żywcem z Wikipedii artykułu o dewonie znajdował się (ściągnięty żywcem z Wikipedii) tekst o amerykańskiej aktorce filmów porno, Devon. Różnica niby niewielka, nauczycielce jednak mogłaby się z różnych powodów wydać znacząca, gdyby tylko zechciało jej się wówczas skontrolować to, co nam wręczono. Po zduszonych śmiechach dookoła wywnioskowałam, że nie był to jedyny przypadek roszady paleozoiku i kenozoiku na sali. Recenzuję akademicką książkę o biologii, książkę, która w najmniejszym stopniu nie przypomina żadnego ze znanych mi podręczników, więc muszę to napisać, aby dodatkowo podkreślić kontrast: moje lekcje tego przedmiotu były szare jak ćma. Poza tym jednym wybrykiem ograniczały się do kartkowania nudnych jak flaki z olejem pozycji, które wizualnie przypominały wrocławski SolPol, a o korzystaniu z mikroskopów, aby szkicować w zeszytach powiększone preparaty można było pomarzyć, bo i jak, skoro czasu mało, a program do matury… wiadomo, większy niż moje ówczesne spodnie (były duże).

W takich jak ja ex-uczniów, w których niegdysiejsze zamiłowanie do blastul oraz petreli zabiły toksyczne wyziewy, wydawnictwo Rebis uderza pociskiem dużego kalibru. Fizycznie ze względu na gabaryty i liczbę stron: 1468, trzydzieści egzemplarzy powinno wystarczyć na małe igloo. Metaforycznie, ponieważ Biologia Neila Campbella oraz Jane Reece jest uważana za jedno z najznakomitszych kompendiów tej gałęzi wiedzy i opisuje się ją najczęściej przy pomocy słowa ‘doskonały’ odmienianego przez różne rodzaje oraz przypadki. Bardzo słusznie zresztą.

Układ książki jest niezwykle przejrzysty. Osiem kolosalnych partii materiału otwiera tyleż wywiadów z naukowcami z różnych ośrodków akademickich w Stanach Zjednoczonych, od Harvardu do MIT. Każdy z nich rozpisał przy okazji jedno ze swoich licznych doświadczeń, które w stosownej tabelce rozłożone zostało na części pierwsze, by unaocznić, jak działa umysł naukowca: zaprezentowano problem, wnioskowanie, wyniki, a także umieszczono pytanie kontrolne, zatytułowane „A co jeśli?”, według działu „Jak korzystać z książki?**” mające poddawać próbie zdolności analityczne uczącego się. Każda z partii składa się z rozdziałów, zakończonych powtórzeniem, każdy z rozdziałów podzielony został na kluczowe zagadnienia. Nauczanie to proces dynamiczny – Biologia nie pozwala o tym zapomnieć.

Nad wersją polską tekstu pracowało dwunastu tłumaczy, większość z nich to profesorowie. Jeżeli chodzi o główne rozdziały, trudno się dziwić - stężenie profesjonalnego słownictwa jest tam tak nieprawdopodobne, że bezsensem byłoby angażowanie do tej pracy dodatkowo tłumacza-filologa, skoro na dobrą sprawę zostałyby mu jedynie spójniki - ciekawa wszakże jestem, jak mają się do oryginału wywiady oraz część wstępna.
 
Biologia, zważywszy na cenę, powinna być nazywana raczej inwestycją, niż skromnym upominkiem, będą to jednak bardzo dobrze wydane pieniądze. W idealnym świecie przez wszystkie lata nauki, aż do studiów, nie wymagano by poza nią żadnych innych książek, niestety, istnieje spore prawdopodobieństwo, że zanim wasze dzieci skończą osiemnaście lat, zbankrutujecie wydając krocie na prodręczniki. Proponuję więc bojkot. Wskutek niego Rebis zaoferowałby dokonującym hurtowych zakupów szkołom znaczne zniżki, rodzice płaciliby niski roczny abonament, a dzieci uczyły się z najlepszych źródeł. I nie musiałyby nosić tego wszystkiego w plecakach, ponieważ ich egzemplarze zawsze czekałyby na nie w gabinecie. Ta-da.

Ola Lubińska

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Rebis)
______________________________
*Czyli o peptydzie YY. Peptyd YY jest "neuropeptydem anoreksygenicznym, pobudza neurony w obszarze jądra łukowatego do uwalniania w ośrodku sytości proopiomelanokortyny (POMC), hormonu alfa-melanotropowego (alfa-MSH) oraz układu CART (cocaine and amphetamine regulated transcript – układ regulowany kokainą i amfetaminą) powodujące uczucie sytości i zanik apetytu."
**Tak, tak, ta książka ma swoją instrukcję obsługi. O ile mnie pamięć nie myli, podobne wprowadzenia umieszczano zwykle w wielu podręcznikach szkolnych, gdzie zajmowały pół strony i były na dobrą sprawę zbędne. Opisanie części składowych "Biologii" pochłonęło tymczasem sześć stron i aby dobrze orientować się co jest gdzie i w jakim celu, trzeba je koniecznie przeczytać.

piątek, 11 października 2013

"Musi mnie Pan słuchać*"

Oskar Hansen: Może jestem trochę doktrynerem. Po wielu latach przemyśleń mam wyraźnie ukierunkowane poglądy na istotę swojej twórczości. A że jestem świadomy pewnych zależności, staram się je realizować w miarę moich możliwości. Jestem twardy i chyba konsekwentny. Tak jakbym był wierzący. Wierzący w pewną ideę. Nie jestem za to lubiany.**

Wyobraźcie sobie trzy rzeczy.

Po pierwsze, pas czarnego asfaltu o wymiarach 60m x 1000m, przekreślający teren Auschwitz-Birkenau, oblewający wszystko, co stanęło mu na drodze i wystawiony na działanie czasu, bez żadnych prac konserwatorskich w jego obrębie. Po drugie, zamiast koncentrycznych miast z rynkiem – cztery monstrualne pasy zabudowy: Wschodni, Mazowiecki, Zachodni I oraz Zachodni II. Obszary mieszkalne oraz usługowe ciągną się na długości 500km przez całość każdego z pasów, pomiędzy nimi, oddzielone od mieszkań obszarami zalesionymi, tereny przemysłowe; wszystko spięte jest komunikacją miejską w postaci pociągów i kolejek. Skrajna utopia, szklane domy to przy tym betka. Po trzecie, przykrytą dotąd z lekka warstewką zapomnienia, niezwykle dobraną parę: wizjonera, który właśnie staje się całkiem zrozumiały i na czasie oraz jego mocniej stąpającą po ziemi żonę. To Zofia i Oskar Hansenowie, współautorzy (wraz z czterema innymi osobami) zwycięskiego projektu pomnika obozowego z 1958 roku, którego krótki opis otwiera ten tekst. W dorobku architektów znaleźć można także koncepcję Linearnego Systemu Ciągłego, megaprojektu urbanizacyjnego zakładającego przebudowę całego kraju (w formie czterech pasów właśnie) oraz teorię Formy Otwartej – demokratycznej, wyrozumiałej i płynnej. Małżeństwo wybitnych twórców, szerszemu gronu zupełnie nieznane, zaczęto popularyzować na nowo od roku 2005, chyba na fali wzbierającej mody na architekturę, kiedy to galeria Foksal zorganizowała retrospektywę Oskara, Sen Warszawy, wydając przy okazji dwie jego książki, „Ku Formie Otwartej” oraz „Zobaczyć świat”. Sześć lat później w „Wysokich Obcasach” Filip Springer opublikował artykuł „Nowe miasto i nowy świat. Oskar Hansen chce ratować ludzkość”, napisał dla krakowskiego Karakteru „Źle urodzone”, i wreszcie – „Zaczyn”, Hansenom poświęcony już całkowicie.

Reportaż Springera jest książką wyjątkową, to chyba pierwsza pozycja dla zjadaczy chleba, która opisuje postaci architektów, a przy tym robi to niezmiernie ciekawie i nie udziela jednoznacznych odpowiedzi. Peany oraz głosy bardzo krytyczne potrafią przeplatać się już w obrębie jednego rozdziału. Trudno się dziwić, wziąwszy pod uwagę zespolenie humanizmu i idealizmu charakterystyczne dla Hansenów, u niej bardziej elastyczne, u niego podniesione do rangi doktryny. To prawdziwy paradoks. Z jednej strony oboje twierdzili:Nie istnieje taka rzecz jak «typowa osoba» przeznaczona do «typowego domu», z drugiej zaś w tym co mówił Oskar podejrzanie często dostrzec można różne ciekawe i dość sztywne założenia odnośnie przyszłych mieszkańców ich budynków. Idealny odbiorca hansenowskich teorii byłby jak Platon czekoladowy baton z muralu grupy Twożywo: piękny, dobry, prawdziwy. Obligatoryjnie. Le Corbusier, krytykowany przez Oskara, pisząc „W stronę architektury” postulował pozostawienie w robotniczym domu jednego miejsca na obraz, aby, dajmy na to, górnik, wracając z pracy na przodku, miał możliwość pokontemplowania sobie reprodukcji któregoś z portretów fajumskich. Nie żeby nie był w stanie, pytanie, czy lepiej reagować na potrzeby, czy też je projektować. To, co nie dziwi w przypadku sztywnego Corbusiera-modernisty, u propagatora Formy Otwartej wydaje się trochę kuriozalne . Ludzie mogą (muszą) być twórczy. Ludzie mogą (muszą) potrzebować zewnętrznych szafek na kisiel. Oskar Hansen był wybitną osobowością i człowiekiem z wizją. Przy okazji wizji nie ma miejsca na ustępstwa, jest apodyktyczna, a wizja nowego, wspaniałego świata to prawdziwe utrapienie dla logiki. Ciąg dalszy dopiszcie sobie sami. Nie da się zbudować społeczeństwa egalitarnego w systemie nakazowym. Bo zawsze ktoś będzie wydawał rozkazy, a inni będą się im podporządkowywać – to słowa Zofii Kulik, opisujące wprawdzie Linearny System Ciągły, ale i tutaj pasują bardzo dobrze.

„Zaczyn” zamyka fantastyczna fotografia Oskara, wykonana w dniu jego 82. urodzin, dosiada na niej zbudowanego z desek i gwoździ konia, którego ogon zastępuje drewniana miotła; sam ma na głowie uszankę, na uszance zaś – plastikowe wiadro. Prawdziwy Don Kichote.

Oskar Hansen: To jest, Proszę Pana, szeroka deska, tych wymiarów mniej-więcej, dlatego, że ona musi się oprzeć o parapet tutaj i ewentualnie tutaj na stole ma leżeć...
Paweł Althamer: O podłogę, nie o parapet, ponieważ parapet jest...
O. H.: Niestety, ma być na... ma być...
P. A.: ...za delikatny.
O. H.: ...ma być na parapecie, proszę Pana i musi Pan mnie słuchać*.


Ola Lubińska
(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Karakter)
________________
*Cytowany i transkrybowany przeze mnie fragment pochodzi z filmu dokumentalnego, nakręconego przez Artura Żmijewskiego przy okazji wystawy Sen Warszawy.
** To fragment wywiadu, jaki w 1977 roku przeprowadził z Hansenem miesięcznik „Architektura”. Pełny tekst rozmowy dostępny pod adresem: http://www.sztuka-architektury.pl/index.php?ID_PAGE=34222

sobota, 28 września 2013

„Chcieliśmy dać wartość miastu*”

Mając w pamięci to, z jaką rezygnacją Filip Springer wypowiadał się podczas spotkania okołahansenowskiego w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, spodziewałam się, że w Wannie z kolumnadą trudno będzie znaleźć przebłyski optymizmu, tym bardziej, że ich wyszukiwanie oznacza w tym przypadku tytaniczny wysiłek. A jeżeli już coś miłego się pokaże, to i tak zaraz sprawcy całego zamieszania zostaną przekupieni / zrezygnują / dostaną zatoru żylnego ze skutkiem śmiertelnym. Wyszło, że niewiele się pomyliłam.

W Polsce jest brzydko, edukacja plastyczna właściwie nie istnieje, a ten, kto dysponuje stosownymi funduszami, nie ma praktycznie żadnych ograniczeń – to wie już chyba każdy, kto czytał choćby jedną popularyzatorską książkę o architekturze i urbanistyce w Polsce. Z tego względu tak cenna wydała mi się rozmowa Kwietowicza z Trybusiem i Piątkiem, opublikowana niedawno jako Lukier i mięso, w której obaj Panowie starają się, choćby w niewielkim stopniu, dać odpór narzekaniu. Dziwnym trafem jednak argumentami przemawiającymi na rzecz optymistycznego patrzenia na przyszłość budownictwa w kraju były obiekty użyteczności publicznej lub mieszkaniówka o mocno podwyższonym standardzie, na dodatek najczęściej w Warszawie. Przyjmijmy więc, że jest bardziej źle, niż dobrze, ale nie tak do końca beznadziejnie. Piszę to, bo gruba skóra i pocieszenie, że coś przyzwoitego się czasami u nas buduje, będą bezcennym kapitałem na czas lektury Wanny.

Najnowsza książka Springera to zbiór reportaży, każdy z nich dotyka innego tematu: samowoli budowlanej, braku regulacji miejsc reklamowych, teoretyczności planów zagospodarowania przestrzennego, fantazji deweloperów (pozostających jedynie fantazjami) i ulubionych tematów amatorów architektury: grodzonych osiedli, płotów oraz pastelowych elewacji bloków. Okazuje się przy tym, że w Łodzi znaleźć można aż osiemnaście rzek, a warszawski Dworzec Wodny od ocalenia dzielił jeden jedyny dzień. Teksty obnażają bezmyślność rozmówców reportera i ich absolutne nieprzygotowanie do kształtowania wspólnej przestrzeni. Dialogi, które w każdej innej sytuacji wydawałyby się zabójczo śmieszne, tutaj straszą, bo pokraczne słowa wychodzą nie tylko z ust drobnych przedsiębiorców, ale urzędników oraz przedstawicieli władzy. Mówiąc o potworku Gołębiewskiego w Karpaczu, Zbigniew Maćkow, przewodniczący Dolnośląskiej Izby Architektów nawiązuje do republik bananowych. I rzeczywiście, pomyśleć można, że Polska to dzika dżungla, w której każdy robi co chce, a przyłapany – udaje idiotę.

– Dzwonię w sprawie waszych banerów.
– To nie nasze.
– Ale tam jest wasz numer.
– Ale nie powinien być. Są dwa, na ten drugi niech pan dzwoni.
– A wy nie jesteście brukarzami?
– No jesteśmy.
– Czyli baner jest prawdziwy.
– Nie jest, my z nim nie mamy nic wspólnego.
– No, ale numer się zgadza, bo się dodzwoniłem.
– Tak, ale tylko numer.
– I jesteście brukarzami.
– No tak, ale tamte banery to ktoś zupełnie inny wieszał.
– I pan go nie zna?
– Trochę znam. Ale pan coś chce ode mnie?
– Chciałem kostkę przed garażem wymienić.
– No to czemu pan od razu tak nie zaczął, tylko o tych banerach?

Wciągająca i dobijająca – taka jest Wanna z kolumnadą, chociaż uważam, że hotelowi Venecia Palace dostało się trochę na wyrost, ze względu na to, iż nie jest stonowany, na dodatek jego właściciel... cóż. Sam budynek wygląda mimo wszystko „oryginalnie i heroicznie” to dekorowana buda z gipsowymi zdobieniami bez ładu i składu, święto przesady i tandety, pięć minut w syntetycznym raju z fotoszopowanego folderu, prawdziwe dziecko Las Vegas. Tymczasem porozwieszanym to tu, to tam płachtom brakuje do tej zabawnej monumentalności bardzo wiele, są po prostu beznadziejne, a co gorsza, nikt nie wierzy nawet w ich skuteczność. Między jednym a drugim jest spora różnica.

Tekstowi towarzyszą, jak to w książkach Springera bywa, wykonane przez niego fotografie. Są bure, smutne, zwykle nie ma na nich ludzi, za to można liczyć na obfitość błota, bałagan urbanistyczny, tłok i realizację wyidealizowanych wizualizacji w dość nieidealnej rzeczywistości. Obraz nędzy i rozpaczy. Sam Autor stwierdza w wywiadzie dla Lubimy Czytać, że podczas pracy nad książką pozbył się wszelkich wątpliwości, ponieważ zrozumiał, iż nic się w Polsce nie zmieni. Ja natomiast, za Piątkiem i Trybusiem, wolę wierzyć, że będzie inaczej i jeszcze nie wszystko stracone. Kto miał rację, okaże się za kilka lat. Tymczasem idę pogapić się zza płotu na Marinę Mokotów.

Ola Lubińska

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Czarne)

*To słowa Leszka Czarneckiego, wypowiedziane przy okazji otwarcia wrocławskiego Sky Tower. Poważnie.

piątek, 9 sierpnia 2013

Pinakiel z czołgankami

Według ostrożnych szacunków przeciętny użytkownik języka angielskiego do swobodnego porozumiewania się potrzebuje od dwunastu do dwudziestu tysięcy słów. Niestety, nie udało mi się odnaleźć podobnych obliczeń dotyczących języka polskiego, zakładając jednak, że wynik byłby podobny, zaryzykuję stwierdzenie, iż sama terminologia architektoniczna spokojnie pokryłaby co najmniej ¼ zapotrzebowania. „Zrozumieć architekturę. Ilustrowany leksykon”, wydany niedawno przez Arkady to dla laika 169 stron nabożnego zachwytu nad faktem, jak dalece można rozdrobnić zwartą bryłę budynku, jak nieprawdopodobnie rozczłonkować każdy element na jeszcze mniejsze, by nadać im wdzięczne nazwy, najprawdopodobniej pozaziemskiego pochodzenia.
Książka składa się z trzech części. W pierwszej z nich budynki podzielono na kilka ogólnych kategorii, wydobywając z historii architektury konstrukcje typowe (katedrę gotycką, barokowy kościół, budynki użyteczności publicznej, wille) i wypunktowując na fotografiach elementy charakterystyczne dla każdej z nich; do niektórych dołączono także plany oraz przekroje, każdy sumiennie rozłożony na części, opatrzony odnośnikami i opisany. „Oho, klasyczna świątynia ma kolumny!” - dowiadujemy się ze skandalicznym opóźnieniem, wystawiając fatalne świadectwo swoim nauczycielom plastyki, i przechodzimy dalej, pogłębiając wiedzę w rozdziale drugim. Skoro kolumny – to i porządki, głowice, klasyczne oraz nieklasyczne. Łuki, wstępnie wskazane w części pierwszej, tu uzyskują mnóstwo podrodzajów. Sporo miejsca poświęcono również konstrukcjom nowoczesnym, charakteryzowanym już nie przez formę poszczególnych detali, ale surowiec – stal, beton – a także przez ogólny kształt właściwy całości; te partie materiału są jednak o wiele mniej szczegółowe. Trudno się zresztą temu dziwić. Architekci, nie ograniczeni już przez zestaw konwencjonalnych środków, mogą wprowadzać w życie najdziksze pomysły; na dodatek Owen Hopkins (czyli autor) specjalizuje się w historii angielskich budynków z XVII i XVIII wieku.
Część trzecia – ostatnia – poświęcona została sposobom wykończenia elewacji, klasyfikacji ornamentów, drzwi, okien, schodów, a nawet sposobów układania cegieł. Leksykon domyka alfabetyczny słownik terminów, przydatny, gdy w definicji jednego pojęcia nagle pojawia się kolejne – również domagające się opisu.
Przyjazny w obsłudze zbiór odnośników, w którym abstrakcyjne dotąd pojęcia uzyskują dostępną od ręki reprezentację. Polecam ciekawskim; dla zawodowców może być zbyt oczywisty.
Ola Lubińska
(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Arkady)

piątek, 26 lipca 2013

Biopsja

Kiedy wzięłam w dłonie Sąd w Canudos, mój chłopak grobowym głosem począł przedrzeźniać pisarza: "Usiadłszy w fotelu, przy stole, na którym stała zapalona samotna świeca, przypomniałem sobie pewne wydarzenie sprzed pięćdziesięciu lat, o którym jak dotąd nigdy nie mówiłem..." Zważywszy fakt, że Rafał był jeszcze przed lekturą Żaru, postanowiłam puścić mu płazem tę zniewagę; mając za sobą kilka książek Máraiego, byłam zresztą zmuszona przyznać, że w takim podsumowaniu jest ziarno prawdy. Zaraz po rozpoczęciu lektury, nie wierząc własnym oczom wybuchnęłam śmiechem, po czym zaczęłam czytać na głos: "Zapisuję teraz to, co widziałem i słyszałem 5 października 1897 roku, od piątej po południu do dziewiątej wieczorem. […] Od pięćdziesięciu lat szykuję się, by napisać o tym, co widziałem i słyszałem w tych godzinach..." I tylko świecy ani śladu.

Co tym razem działo się dawno, dawno temu? Tekst z tylnej okładki parafrazowano w recenzjach Sądu tyle razy, iż niemożliwością wydaje mi się zrobienie tego po raz kolejny bez popełnienia plagiatu. Spróbuję jednak. W dziewiętnastowiecznej Brazylii nielicha grupa trzydziestu tysięcy osób, skupiona pod przywództwem charyzmatycznego (a jakże) przywódcy Antônia Vicentego Mendesa Maciela, zwanego Antoniem Doradcą, założyła osadę Canudos, do której przyjść mógł każdy, komu niestraszne budowanie nowego porządku. Rząd Brazylii, uznawszy, że zgrupowanie ma charakter monarchistyczny i ogólnie wszeteczny, wysyłał przeciwko Świętemu Miastu trzy ekspedycje, lecz dopiero czwarta rozniosła sektę w proch i pył; sam Doradca roztropnie wyzionął ducha niedługo przedtem – a przynajmniej tak brzmiała oficjalna wersja. Ostatni dzień wojskowej wyprawy stał się kanwą powieści: reprezentujący młodą Republikę brazylijski marszałek Bittercourt konfrontuje się z jedną z mieszkanek Canudos, chociaż daleko bardziej przypomina to starcie dwóch skrajnie różnych ideologii, inaczej pojmujących świat i odmiennie interpretujących te same zjawiska. Gdy obie postaci zaczną rozmawiać, będzie to trwało do samego końca, z krótką, acz widowiskową przerwą na kąpiel.

Pomiędzy wieloma milionami zdrowych komórek trafia się jedna zbuntowana. Myśli inaczej, niż pozostali... i przerzuty są szybkie. Państwo, rząd, władze, są dokładnie tak samo bezradne jak lekarz. A ponieważ nie mogą uczynić nic innego, zatem wyjmują nóż i zaczynają ciąć...

Kto nad kim przeprowadza sąd? Podział ról w miarę posuwania się akcji rozmywa się coraz bardziej, by na końcu przypominać szarą bryłę. Nie ma ustrojów idealnych, każdy jednak „musi kiedyś pójść do Canudos”, jak twierdzi inteligentna i niepozbawiona krytycznego rozumu rozmówczyni Marszałka. Tam, gdzie odchodzi się „od tego wszystkiego, co pomiędzy ludźmi... jest umową.”


Ola Lubińska
(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Czytelnik)

środa, 10 lipca 2013

Co ty, k****, wiesz o prawdziwym życiu?

Aby się bać, niektórzy ludzie oglądają horrory. Ja jednak nie mogę zapewniać sobie podobnych rozrywek, ponieważ mnie się potem te potwory po nocach śnią i to jest problem. Mogę za to zrobić coś innego – wymyślać alternatywną rzeczywistość, równie straszną. W rzeczywistości tej wszystko jest à rebours, na przykład Wojciech Jagielski robi fotografie, a Krzysztof Miller pisze i byłoby okej, gdyby nie to, że te dwa światy jakoś zaczynają przeświecać, jeden przez drugi. Nie znam, nie widziałam żadnego kadru Jagielskiego, który zostałby opublikowany, natomiast Miller książkę wydał. W związku z tym zaraz postaram się Wam przekazać, na podstawie rzeczonej książki, dlaczego uważam, że rzeczywistość, którą mamy, z jedną tylko pozycją jego autorstwa, jest lepsza od klejonej przeze mnie.
Podczas długoletniej fotograficznej współpracy z „Gazetą Wyborczą” Miller zebrał sporo doświadczeń. Spośród nich wyselekcjonował zaś materiał do „13 wojen” – konflikty w Gruzji, Czeczenii, Kongu, Rumunii, w Górnym Karabachu, RPA, Afganistanie oraz Burundi. Zwykle pokazywał je na zdjęciach, ale oczy wraz z uszami, w przeciwieństwie do negatywu lub matrycy, rejestrują nieprzerwanie i o wiele więcej. Nadszedł moment w którym wszystko, co nawarstwiało się przez lata, eksplodowało; leczenie w Klinice Stresu Bojowego stało się dla fotografa koniecznością. Proces powracania do względnie normalnego stanu psychicznego zakończył się sukcesem; tymczasem ktoś zaproponował reporterowi spisanie wspomnień. Jedna eksplozja goni drugą, raz po raz przewijają się niezmiernie zajmujące postaci i sytuacje, jednak sposób, w jaki je przedstawiono, pozostawia sporo do życzenia.
Czernoriecze, dzielnica Groznego, wita mnie katiuszami, rakietami Grad, organami Stalina. Nie takimi typu nerki, wątroba, serce które można by wszczepić komuś innemu, potrzebującemu. Poważnie? Kurczę, już wyobraziłam sobie krwisty kawał stalinowej wątroby, który radośnie biegnie... i tak dalej.
Millerowi przydałby się jakiś inny Pan Redaktor, który by mu podsunął myśl, że autoterapia autoterapią, czasami jednak warto coś skreślić (O sklepie z winami i koniakami: Teraz witryna jest rozbita, towaru, czyli butelek, w sklepie nie ma), czasami zaś można skleić dwa zdania z jedno, używając choćby przecinka, a z listy synonimów i wyrazów bliskoznacznych wypada korzystać, kiedy zdarza się paląca potrzeba oraz że nie ma obowiązku natychmiastowego używania ich wszystkich. W wielu oddzielnych zdaniach. Zawierających często podmiot. A także orzeczenie. Czasami nawet dopełnienie. Którego mamy dwa rodzaje. Bliższe i dalsze. (Wiedziałem, że nie wystarczy mieć na zdjęciu podniesiony karabin. Musi być jeszcze atrybut dynamiczny. Wylatująca łuska, dym z lufy. Wtedy wiadomo, że zarejestrowany obraz to nie ściema. Nie fałszerstwo. Że to, co wylatuje z lufy, to prawda i absolut. Który dobrze wycelowany, gdy dosięgnie i trafi, to skończy. Skończy coś, kogoś. Przerwie jakąś myśl, marzenia, troski i rozterki. Nie będzie już odwrotu jak w komputerze, gdzie mamy wiele żyć. Jak ktoś pociskiem wyłączy, to na amen.)
Podobno każdy pisarz pisze dla swojego idealnego czytelnika. Nie bardzo wiem, jak wygląda czytelnik Krzysztofa Millera; może jest czterdziestolatkiem w bojowym hełmie z eBaya i spodniach khaki, lubiącym rwane zdania oraz męską narrację (cokolwiek by to miało oznaczać)? A może w ogóle nie istnieje i Autor nie zastanawiał się nad nim ni minuty, zwłaszcza że (do czego sam się pod koniec książki przyznaje) Miller pisać nie lubi, a i na pytanie: po co pisze? odpowiedzieć nie potrafi. Nie mam pojęcia. Wiem jedno – ja tym czytelnikiem nie jestem. Poza niespotykanie dużą dawką skrupułów i współczucia dla fotografowanych, wyborem świetnych zdjęć, paroma historycznymi nazwiskami oraz trzeszczącym stylem – co akurat do zalet nie należy – nie znalazłam w „13 wojnach” zbyt wiele.
Ola Lubińska
(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Znak)

sobota, 29 czerwca 2013

Współczesność jest całkiem w porządku


Zaczyna intrygować już od okładki: Lukier i mięso nie kojarzą się z architekturą, poza tym mają się nijak do standardowego wzorca nadawania tytułów, w skład którego wchodzą takie wyeksploatowane do granic możliwości struktury jak Coś tam i coś tam, czyli o czymś tam czegoś tam, Meta-coś tam. O post-czymś tam innym, i tak dalej. Spożywcza metafora jest ciekawa, a by uzyskać klucz do jej rozszyfrowania, wystarczy odwrócić nieotwartą jeszcze książkę: lukier to realizacje otwierane z pompą, często niezłej jakości, najczęściej albo publiczne, albo poza finansowym zasięgiem zarabiającego średnią krajową Polaka. Mięso stanowi całą resztę. Założenie, jakie przyświecało wydaniu tej rozmowy-rzeki to próba podsumowania polskiego budownictwa po roku 1989 w sposób niehermetyczny, ze – co bardzo ważne – zwróceniem szczególnej uwagi na bloki i galerie handlowe, na przestrzeń ogólnodostępną: place, skwery, na naturę i rezultaty modnych rewitalizacji. Nie przypominam sobie, by ktoś przedtem postawił sobie względem rodzimej architektury tak ambitny cel.

Rozmówców jest trzech: Marcin Kwietowicz, Grzegorz Piątek oraz Jarosław Trybuś. Czynny architekt plus dwaj krytycy; co ciekawe, to Kwietowicz jest zadającym pytania i, w przeciwieństwie do teoretyków, znalazł się bardziej z tyłu. Tymczasem Piątek i Trybuś brylują. Obaj mają na swoim koncie kilka świetnych pozycji popularyzatorskich – teksty do SASu. Ilustrowanego atlasu architektury Saskiej Kępy, do trzech z pięciu wydanych Archimap. Sam Trybuś odpowiada za Warszawę niezaistniałą, a także za Przewodnik po warszawskich blokowiskach, Piątkowi natomiast zawdzięczamy redakcję monografii stołecznego Dworca Centralnego oraz jego twórców. Stężenie warszawocentryzmu w powyżej liście osiąga apogeum, a i sam Lukier nie jest tu wyjątkiem, czego zresztą autorzy są doskonale świadomi. Czytelnicy oczekujący obiektywizmu, czy to geograficznego, czy  estetycznego, odniosą się do książki krytycznie. Pytanie, czy od tytułu, który bezpośrednio deklaruje, że jest transkrypcją oscylującej wokół tematu architektury konwersacji trzech mieszkających w stolicy osób, wygłaszających subiektywne sądy i uprawiających pisanie historii, należy mieć podobne oczekiwania. Wątpliwe. Jeżeli ktoś nie lubi pozycji, „które, choć rzeczowe, nie próbują systematyzować omawianego przez siebie zjawiska” i „które płyną swobodnie, z jednej strony dostarczając wiele materiału do przemyśleń, z drugiej nie porządkując go i kończąc się nagle, bez wyraźnej puenty”*, nie będzie miał z „Lukru” ani wielkiej przyjemności, ani pożytku.

Czego w takim razie można się spodziewać? Naprawdę zajmującej lektury, przygotowanej przez facetów, spośród których każdy w sposób nieunikniony ma swoje poglądy i faworytów. Kolejne rozdziały mijają nie wiadomo kiedy; znienacka okazuje się, że dotarliśmy na drugi brzeg książki, natykając się po drodze na trzy (subiektywnie)** największe pracownie/architektów czasów transformacji ustrojowej (JEMSi, Kuryłowicz oraz Budzyński), na młodszych, budujących dopiero swoją pozycję, na modernizm, postmodernizm, neomodernizm, na starchitekturę, architekturę władzy, na krótki wykład funkcji i pozycji suszarki w dzisiejszych mieszkaniach. No i na mięso, obiecane po obu stronach oprawy miękkiej, klejonej, szytej. Co cenne, cała trójka autorów wydaje się być życzliwie nastawiona do miejsca, w którym przyszło im żyć. W przeciwieństwie do wielu książek traktujących o tym, co w polskiej przestrzeni piszczy, ta nie promuje biadolenia. Tak, nie wałkujmy tematu „czemu tu tak brzydko”, bo do tego sprowadza się każda rozmowa o przestrzeni. Irytuje mnie narzekanie na brzydotę – bo jest podszyte przekonaniem, że „w Polsce nigdy nie będzie normalnie, tu się nic nie zmieni” i że normalnie będzie dopiero, jak będzie tak samo, jak gdzie indziej. A my mamy swoje własne problemy i musimy szukać dla nich autorskich rozwiązań. Bardzo miła odmiana.

Jeszcze kapka dziegciu do tej beczki miodu: proporcje pomiędzy ikonicznymi budynkami, a średniakami z mieszkaniówki są jednak dokładnie odwrotne, niż liczyłam. Minąwszy 241 stron (jeszcze tylko 52 do końca) przeczytać można słowa Trybusia: porozmawiajmy o architektonicznym „mięsie”, bo to ono jest najważniejsze. Trochę późno, to jednak jedyny zarzut. „Lukier” trafił na piąte miejsce bestsellerów Trafficu i trafił, moim zdaniem, zasłużenie. Może nie będziecie się z nim zawsze zgadzać, nudzić jednak – też nie.


Ola Lubińska
_____________________

* Źródło: „Architektura-Murator”, nr 4/2013.
** Naprawdę muszę to pisać?

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Znak)

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Miliard odcieni błękitu

Jak widzisz, przywołuję odkształcone wspomnienia, żeby wymyślać opowieści – zwierza się Anie Pauli Tavarer, poetce angolijskiej, Ondjaki, równie angolijski pisarz. Jego „Babcia 19 i sowiecki sekret” nie zapowiadała się wprawdzie na powieść z bohaterami posiadającymi realne pierwowzory, jednak zastanawianie się nad pytaniem fiction czy non-fiction? podczas gdy ma się przed sobą kawał pięknej prozy zostawmy może tym, którzy widzą w tym sens. Człowiek dorosły, czytając powieść, powinien wiedzieć, „o czym ona jest”, a także rozumieć, że to, czy jest ona autobiograficzna, czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia, chyba że ów dorosły to ktoś beznadziejnie naiwny albo całkowicie nieświadom tego, czym jest fikcja literacka. (To Irving.)
Akcja książki rozgrywa się w Luandzie lat 80.; wojna domowa trwa w najlepsze – i jeszcze długo będzie – a kraj w ramach zimnowojennych rozgrywek znalazł się w radzieckiej strefie wpływów. Sowieccy żołnierze i robotnicy wznoszą mauzoleum zmarłego prezydenta, Agostinho Neto, tymczasem żyjące w nadmorskiej dzielnicy Praia do Bispo dzieci, nie mając większego wyboru, zajmują się dorastaniem. Niektóre z nich mają rodziców, wychowywaniem pozostałych zajmują się babcie, w tym tytułowa Agnette, zwana z racji pewnego bardzo niewielkiego braku Babcią 19. Sielanka, pozorna zresztą, kończy się w chwili, w której bohaterowie poznają plany wyburzenia ich domów; od tego momentu, wykorzystując cały posiadany spryt, dziecięcą brawurę, przeczytane książki oraz obejrzane filmy, zaczynają spiskować, by ocalić swój świat.
„Babcia 19” jest jedną z tych powieści, które zaczynają się swoim własnym zakończeniem; w tym przypadku oznacza to eksplozję kolorów. Barwy są wszechobecne, podobnie zresztą jak smutek. Wszystko, o czym pisze Ondjaki jest melancholijnie zabawne, piękne, tęczowe, ale już dawno zniknęło, albo nie istniało nigdy poza pamięcią i wyobraźnią. Które nie są znowuż od siebie tak bardzo odległe.
Ola Lubińska

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Karakter)

środa, 22 maja 2013

BUM!

Zgodnie z oświadczeniem rzecznika z Detroit z 1971 roku przedni zderzak, który działałby przy prędkości 15 km/h, podwyższyłby cenę każdego samochodu o 500 dolarów i, co jest jeszcze bardziej zniechęcające, jego opracowanie miałoby potrwać od trzech do pięciu lat. By wykazać fałszywość tego twierdzenia skorzystałem z dwóch półek na książki o szerokości 30cm i długości 215cm. Między półkami umieściłem blisko osiemdziesiąt pustych puszek po piwie, tworząc coś w rodzaju ogromnego sandwicza w którym półki zastąpiły chleb, a puszki po piwie – pastrami. Przymocowałem puszki do półek, a potem całe to błazeńskie ustrojstwo do przedniego zderzaka mojego samochodu, po czym z prędkością 20km/h wjechałem w narożnik siedziby senatu.

Facetem, który to wszystko zrobił był Viktor Papanek.

Lektura „Dizajnu dla realnego świata” wprowadziła mnie w stan przekraczającego wszelkie granice entuzjazmu i po prawdzie nie mam zupełnie nastroju do konstruowania zwykłych zdań, o nie. Wydobywałabym z siebie najchętniej różne wykrzykniki typu: Ojej! Ach! O rany! Obawiam się jednak, że niewiele by one powiedziały ewentualnym zainteresowanym, a i sceptyków pozostawiły obojętnymi (czego bardzo nie chcę), w związku z czym oto konkrety.

Na 360 stronach* książki zmieścił się cały ładunek papankowej bezpretensjonalności, multum prostych recept na trudne problemy, nowatorskich metod wspomagających twórcze myślenie i opowieści o różnych rodzajach utrudniających pracę dizajnera blokad. Ale to nie wszystko. Żadna pozycja o projektowaniu nie mogłaby się obyć bez pozytywnych przykładów, a tych w „Dizajnie” jest bardzo wiele. Zachwycające fotele relaksacyjne dla tancerzy, krzesła z podłużnym otworem w miejscu, w którym zwykle lądują nasze kręgosłupy, dzięki czemu ciężar ciała opiera się na miękkiej tkance tłuszczowej pleców, nie ugniatając wystających kręgów (pomyślcie o nich ciepło, wiercąc się na plastikowych siedzeniach komunikacji zbiorowej), napędzane siłą mięśni pojazdy, przeznaczone dla krajów Trzeciego Świata – nieawaryjne, nadające się do transportu rannych, towarów, do łączenia w łańcuchy, do względnie łatwego pokonywania wzniesień nawet przy pełnym obciążeniu. Można by wymieniać bez końca. Człowiek o tak wielkim poczuciu humoru, jak Victor Papanek, nie mógł jednak zostawić wszystkich tych tanich i solidnych rozwiązań bez złośliwego komentarza – znajdujemy się przecież w kapitalistycznej Ameryce. Otóż i komentarz: wycięta z gazety reklama podgrzewanego podnóżka w stylu królowej Anny, do tego oferta sprzedaży plastikowej dziewczyny, przypominającej nieco znane nam dmuchane lale. Przemierzając tekst książki natknąć się można na kolejne absurdalne przedmioty, a poza tym poczytać o trudnościach, piętrzonych przed Autorem, gdy ten usiłował spopularyzować odpowiedzialny społecznie i ekologicznie dizajn w miejsce bezsensownego projektowania opartego na chęci zysku. Papanek bez przerwy wyraża swój absolutny brak tolerancji dla rynku głuchego na realne potrzeby, traktującego ludzi jak małpy, którym w cenie złota wcisnąć można dowolną ilość tombaku. Nie ma miejsca na nonszalanckie zużywanie zasobów, na brak troski o środowisko, na niewłaściwą utylizację odpadów, na rzeczy źle pomyślane. Brzmi to bardzo współcześnie, prawda?

A teraz niespodzianka: „Dizajn” pisany był w latach 1963-70, na półki sklepowe trafił zaś w 1971. Mało tego – za datą wydania przemawiają właściwie tylko jakość fotografii i fryzury modeli oraz modelek, pojawiających się na niektórych ilustracjach. Skala pionierstwa Amerykanina jest porażająca; ta książka to bomba i nie wyobrażam sobie, by kiedykolwiek miała przestać wybuchać.

Przykre jest dla mnie wracanie myślą do przełomu lat 60. i 70., kiedy Design For the Real World odrzucali kolejni wydawcy, tłumacząc decyzję stosowaniem przez autora pojęć tak mało znanych, jak ekologia, etologia, czy Trzeci Świat.

I śmieszno, i straszno.

Ola Lubińska

(Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu LubimyCzytać.pl, za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Recto Verso)
_______________________________
*Trochę kłamię, ponieważ 35 wieńczących dzieło kartek to odautorska bibliografia oraz indeks. Ale co tam.

środa, 8 maja 2013

Aziz i Raja

Nie wiem, czy to nie będzie nadinterpretacja i czy ktoś się ze mną zgodzi, ale mam wrażenie, że pisarzy-emigrantów, ludzi, którzy zostali ze względu na okoliczności zmuszeni do opuszczenia znanych sobie miejsc, da się bezbłędnie rozpoznać po stylu, za pomocą którego opisują rozsypane kawałeczki wspomnień. Styl ów, jedyny w swoim rodzaju, stanowi mieszankę smutku, rezygnacji, niespieszności oraz specyficznego ciepła i nie u wszystkich występuje w jednakowym natężeniu. Jerzy Stempowski, na ogół powściągliwy, w chwili, w której pozwala sobie na igraszki z własną pamięcią, zmienia ton. Necla Kelek, niemiecka dziennikarka tureckiego pochodzenia wspominając Stambuł swojego dzieciństwa pisze miękko i z sentymentem – ale tylko wówczas. Raja Shehadeh, przedstawiając w „Palestyńskich wędrówkach” własne sarhy, co i rusz mierzy się z tym, czego nie da się już odzyskać, a także z samym procesem utraty, odbywającym się na jego oczach i odbijającym w języku. Rzecz dotyczy również prozy Máraiego. Zresztą, kto wie, może nie tyle o miejsca chodzi, co o zawiedzione nadzieje, a także o świadomość prawdziwego kierunku zachodzących zmian, który przeczuwa się i wieszczy, chociaż nikt nie wierzy w przepowiednie. Tak było ze Stempowskim, spacerującym po powojennych gruzach, z Kelek – konfrontującą się po latach z mało przyjemnym obliczem Turcji, tak było z Esterą i Penelopą Sandora, Sindbadem, z Rają, któremu dwóch młodych chłopaków groziło bronią na tak bliskich mu wzgórzach. I z Kirke. Właściwie ze wszystkimi tymi postaciami, rzeczywistymi bądź literackimi, po latach zauważającymi, że stąpają już wyłącznie po gruzach. Może ojczyzna to sila, tęsknota za utraconym – zastanawia się Kelek. Pewnie ma rację.

W nowej książce Shehadeha kwestia konfliktu palestyńsko-izraelskiego pojawia się po raz kolejny; tym razem jednak staje się tłem, na którym dochodzi do innego starcia: pomiędzy rodzicem i dzieckiem. Aziz Shehadeh, prawnik, wizjoner, który pierwszych odwiedzających go po upadku Jerozolimy Żydów powitał kompletnym planem utworzenia dwóch równorzędnych państw, twardo stąpający po ziemi realista, wierzący niewzruszenie w rozwiązania polityczne. Po drugiej stronie jego syn Raja, równie charyzmatyczny, układający kwiaty, studiujący literaturę, potem prawo, założyciel organizacji al-Hak, skupiony na obronie praw człowieka i na zdobyciu akceptacji milczącego na ogół ojca. Obaj stają się, zgodnie z tytułem, „Obcymi w domu”, ludźmi, których porozumienie napotyka przeszkodę nie do pokonania: połączenie mocnych charakterów, niewypowiedzianych nadziei i pragnień oraz sytuacji politycznej, w jakiej przyszło funkcjonować obu mężczyznom.

Nieprawdopodobnie trudno jest podsumować tak osobistą książkę. „Obcy” to jednocześnie portret, próba rozliczenia się i opowieść o dojrzewaniu; zza tego wszystkiego prześwieca jednak cała feeria barw oraz kształtów krajobrazu dobrze znana z poprzedniego wydanego w Polsce reportażu autora. Młodszy Shehadeh pisze również o życiu na terenach Palestyny, o nielegalnych żydowskich osiedlach, skandalicznym traktowaniu palestyńskich więźniów, o sądownictwie i sobiepaństwie okupantów. Siłą tych fragmentów, podobnie jak w przypadku "Palestyńskich wędrówek”, jest absolutny brak zaciekłości. Raja niezmiennie pozostaje spokojnie zrozpaczony.

- Zadzwoń do Matildy Harb i przekaż, że nie możemy wykorzystać pełnomocnictwa, które nam przysłała. Każ jej odczytać ci tekst, zanim podpisze go u notariusza i sprawdź go dokładnie. Zrozumiałeś?

Aleksandra Lubińska

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Karakter)

środa, 24 kwietnia 2013

Krótka seria w twarz


Kiedy, po długich bojach, udało mi się pozbyć ponad piętnastu kilogra­mów tłuszczu, czyniącego problematycznym zarówno wysiłek fizyczny, jak i dobieranie spodni, zabrałyśmy się z mamą do przeglądania jej starych, pamiętają­cych jeszcze kom­putery Odra, ciuchów. Układające się zrazu w bezładną kupę wymieszane tekstylia w moich oczach podzieliły się prędko na dwie grupy: ku­powane w Peweksie albo zdobywa­ne innymi, nieznanymi mi sposobami ubra­nia ekskluzywne, najlepszej jakości, które za­chowały w niezmienionej postaci fakturę, kolor, a także fason oraz tańsze koszule i kiec­ki, wyblakłe, z rozchodzą­cymi się szwami. Tych pierwszych było niedużo, kilka zaledwie, pozostałe zali­czały się do drugiej grupy. Cały układ odpowiada mniej-więcej temu, czego do­wiedzieć się można na temat wzornictwa epoki ludowej z wydanego niedawno przez 2+3D we współpracy z Fundacją Rzecz Piękna albumu Rzeczy niepospolite; tematyka tytu­łu nie ogranicza się wszakże do czasów socjalizmu.

Garść faktów: książka prezentuje sylwetki najlepszych polskich projek­tantów od początku do końca wieku XX, od Wyspiańskiego po Wybieralskiego. Projektowanie przed I Wojną Światową, środowisko Warsztatów Krakowskich, Wzornictwo międzywojn­ia, PRL do lat .70 oraz, osobno, epoka gierkowska, tworzą pięć rozdzia­łów, każdy poprzedzony tekstem Davida Crowleya, profesora Royal Collage of Art w Londy­nie. Rzeczy pojawiły się najpierw jako anglojęzyczne Out of the Or­dinary, dopiero w dwa lata później zostały przełożone na język polski. Należy więc mieć na uwadze fakt, że wstępy Anglika w zamyśle skierowane były do odbior­cy zagranicznego, który o historii Polski może mieć pojęcie niezłe, a może go nie mieć wcale; ze względu na to czytane przez autochtona mogą spra­wiać momentami wrażenie zbyt oczywistych.

Ponieważ trudno, aby pozycja traktująca o przedmiotach składała się jedynie z tekstu, Rzeczy niepospolite wyposażono w ogromną ilość fotografii, spośród których wie­le to zdjęcia wykonywane specjalnie na potrzeby publikacji. Projektem książki zajął się Kuba Sowiński; całość utrzymana jest w biało-czerwonej kolorystyce i pod względem wizualnym trudno jej cokolwiek zarzucić.

Okres od 4 lutego do 17 kwietnia 2012 był dla miłośników wzornictwa dosko­nałym czasem na wizytę w stołecznym Muzeum Narodowym. Zorganizowano tam wów­czas cieszącą się (zasłużenie) sporą popularnością wystawę Chcemy być nowocześni, pre­zentującą crème de la crème polskiego dizajnu lat 1955-68. Przyzwyczajeni do postrzegania PRL-owskich przedmiotów bez wyjąt­ku jako „brzydkich acz wytrzymałych” widzowie byli zapewne w szoku i przecie­rali zdumione oczy na widok fantastycznych figurek To­maszewskiego, czy tkanin Wyszogrodzkiej; domyślam się, że widząc krzesła Wołkow­skiego, ten i ów zastanawiał się, zafrapowany, dlaczego jego dziadkowie ustawiali w swo­ich mieszkaniach z przydziału ohydne meblościanki i paskudne wersalki w kolorze świe­żej biegunki. Dwa rodzaje spódnic mojej mamy wydają się trafną odpowie­dzią. W Rze­czach jak refren powtarza się zdanie (nie jest to dokładny cytat, ale sens zostaje zachowa­ny): „Pomimo starań projektanta nie wdrożono do masowej produkcji”. Najlepsze wzor­nictwo miało przed sobą, co widać w książce, z reguły trzy drogi: pozostawało w formie prototypu, wypuszczano je w krótkich seriach, rozchodzących się w mgnieniu oka wśród krewnych i znajomych, a jeżeli nawet liczba egzemplarzy przekraczała dwadzieścia, ich cena skutecznie odstraszała zarabiających średnią krajową. By obejrzeć krzesło Muszelka, muszę iść do muzeum – chociaż Teresa Kruszewska zawzięcie walczyła o wprowadzenie jej projektów na rynek.

Tak naprawdę niewiele się zmieniło. Dowodem na to jest artykuł wstępny re­daktorki Rzeczy, Czesławy Frejlich, do czterdziestego czwartego numeru pisma 2+3D, traktujący o badaniach rynku (a raczej ich braku), prowadzonych przez krajowe firmy meblarskie. „Tłumy w Ikei świadczą, że nabywcy poszukują tanich i lepiej zaprojektowa­nych mebli” – pisze projektantka; niestety, szwedzki moloch nadal nie ma realnej konku­rencji. Z jednej strony przepiękna, drenująca portfele tych, którzy mogą sobie na nią po­zwolić, twórczość dizajnerów prezentowana na wystawach (a lata później w muzeach), z drugiej – rozkładana kanapa w kakofoniczne wzory. Z trzeciej odbiorca, zwykle niewyro­biony, przyzwyczajony do tandety. Z czwartej – książka, której bardzo brakowa­ło.

Ola Lubińska

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu 2+3D)