sobota, 31 grudnia 2011

Nieśpieszny Przechodzień uderza

Czuję się tak, jak czuć się musi człowiek dużo głupszy, pisząc o kimś o wiele od siebie mądrzejszym: nieco zażenowana i niepewna trafności tego, co uda mi się w artykule ująć, a co pominę. Przede mną bowiem zadanie karkołomne, a niezwykle trudno jest zrekonstruować osobowość pisarza, posługując się jego tekstami, zwłaszcza, jeżeli ten pisarz jest zwolennikiem absolutnej (relatywnie, umówmy się) przeźroczystości stylu. Jeżeli chodzi o Jerzego Stempowskiego, cała rzecz i tak nieco się upraszcza, bo oprócz zwyczajnej dla niego twórczości z pomocą przychodzą również dzienniki (Zapiski dla zjawy, wydane przez Noir Sur Blanc i udostępnione mi dzięki uprzejmości Wydawnictwa na potrzeby niniejszego tekstu), a także zbiór pośmiertnych wspomnień (Pan Jerzy. Śladami Niespiesznego przechodnia, wydane przez Bibliotekę „Więzi”). Zwłaszcza z tych ostatnich dowiedzieć się można, że jeden z największych eseistów i epistolografów polskich był człowiekiem miłym, ale złośliwym, że był mężczyzną aseksualnym, a jednak szalonym uwodzicielem, otoczonym wiecznie wianuszkiem pięknych kobiet, że był samotnikiem, posiadającym niezwykle szerokie grono przyjaciół, nienadającym się do polityki politykiem rządu Kazimierza Bartla, skrajnie altruistycznym skrajnym egoistą. Konia z rzędem temu, kto nie zwariuje. Spróbujemy jednak coś z tego wyłuskać, lecz to za moment, a tymczasem pozwolę sobie na jeszcze kilka linijek wprowadzenia.

Polski czytelnik będzie miał ze Stempowskim dwa zasadnicze problemy. Po pierwsze, musi wiedzieć, że ktoś taki istniał, a już w roku 1970 Tadeusz Nowakowski zauważył, iż śmierć Nieśpiesznego Przechodnia dotknie niewielu. Po drugie, z dostępnością jego dzieł bywa różnie. I o ile Zapiski dla zjawy oraz większość listów można zdobyć bez problemu, o tyle ostatnie kompilacyjne wydanie esejów Stempowskiego, Od Berdyczowa do Lafitów (tytuł nawiązuje do jednego ze zbiorów esejów, Od Berdyczowa do Rzymu), popełnione przez niezastąpione wydawnictwo Czarne w 2001 roku, jest teraz rarytasem i potrzeba wiele szczęścia, czasu, a także kapki gotówki, by stać się jego posiadaczem; podobnie jest z Esejami dla Kassandry (wznowionymi przez wydawnictwo słowo / obraz terytoria, nakład jednak jest już od dawna wyczerpany), o Ziemi berneńskiej nie wspominając. Poza wymienionymi natknąć się można niekiedy na Pamiętnik teatralny trzeciej klasy, a także na szkice i krytykę literacką, wydawaną w różnych konfiguracjach przez rozmaite wydawnictwa.

Zapiski dla zjawy są prywatnym dziennikiem, pisanym dla towarzyszącego autorowi ducha Ludwiki Rettingerowej, nazywanej Wichuną, bliskiej przyjaciółki pana Jerzego, zmarłej w czasie wojny po długiej, bo liczącej trzynaście lat, walce z rakiem. Zapisany do 82. strony brązowy zeszyt, znaleziony szczęśliwie kilka lat temu w Szwajcarii wśród spuścizny eseisty, zawiera jeden z utworów na podstawie których wywnioskować można coś więcej, niż to, że Stempowski był amatorem antyku i wszystkoidem o ponadnaturalnym zasobie wiedzy tratującej z wdziękiem primadonny znanych Ci, drogi Czytelniku, erudytów. To rzecz jasna bardzo daleko posunięty skrót, ale nigdzie indziej Stempowski nie zbliża się tak mocno do osobistego wyznania, jak w tym przypadku. Zwłaszcza na początku, potem jednak, jakby zapominając, że pisze tym razem dla siebie, przechodzi do zwykłego dlań tonu uczonego, w wydaniu pana Jerzego bardzo interesującego, dość jednak nietypowego, jak na dziennik. Rzecz charakterystyczna dla Nieśpiesznego przechodnia: jest skrajnie skryty i bez przerwy snuje dygresyjne opowieści. W wielu wspomnieniach jak bumerang powraca tendencja do opisywania eseisty jako mężczyzny ciągnącego wielogodzinne monologi cichym głosem szemrzącego strumyka. Wiadomo skądinąd, że bardzo zirytowało to Gombrowicza, gdy ci dwaj, niezbyt przepadający za sobą, mieli okazję się spotkać. Autor Trans-atlantyku nie omieszkał z czystej złośliwości mówić równie cicho, co z kolei zdenerwowało Stempowskiego, który musiał co i rusz – tym razem normalnym głosem – prosić o powtórzenie. Jak zauważył Miłosz: wyjątkowo wykształcony intelektualista typu przedwojennego, czy wręcz osiemnastowiecznego, zetknął się z kapryśną, niepokorną młodzieżą1. Mała była szansa na to, że się polubią.

Kogóż zresztą on nie znał? Rodzeństwo Czapskich, Kott, Bartel, Piłsudski (którego cechy ma Jowialski z eseju Pan Jowialski i jego spadkobiercy), Axer, Dąbrowska, Herling-Grudziński, Vincenz, Giedroyc, Terlecki, Weintraub, Jeleński, Woroszylski, Miciński... Mnóstwo znajomości pozostawiło imponujący zbiór listów; a epistolografię Stempowski traktował jako tworzenie „prywatnej gazety o sprawach publicznych”. Znaczy to mniej więcej tyle, że ten sam temat, ujęty w podobne słowa, powtarzał się w listach do kilku osób, antycypując powstanie eseju, czy szkicu. Pojawiały się także zapowiedzi różnych większych dzieł, których losy toczyły się od tego momentu rozmaicie. Pisarz planował więc napisanie książki o Owidiuszu jako pierwszym emigrancie, tu i ówdzie przebąkiwał o stworzeniu historii emigracji w ogóle. Był to jeden z tych ambitnych projektów Niespiesznego przechodnia, do których długo zbierał materiały, o których opowiadał przyjaciołom, ale które summa summarum nigdy nie doszły do skutku. Tworzenie grubych dzieł, czy syntez wydaje się być zresztą czymś absolutnie wbrew zwyczajom pisarskim i osobowości Stempowskiego, spod ręki którego wychodziły właściwie wyłącznie krótkie, zwięzłe teksty. Poza tym nazywał siebie „stręczycielem książek” i zaznaczał, że jego rolą jest raczej polecanie, nie tworzenie. W innym miejscu zauważał, że gdyby ludzie czytali literaturę z należytym zrozumieniem, żadne nowe pozycje nie byłyby potrzebne. Zresztą i tak „wszystko jest gorsze od Szekspira, ale mimo to nie należy tworzyć i czytać rzeczy dużo gorszych”. Być może z powodu tak poważnego podejścia do literatury i odpowiedzialności za słowo, nawet prywatne dzienniki redagował jak wydawnictwa oficjalne i przepisywał je na czysto, prawdopodobnie z luźno rozrzuconych kartek.

Stempowskiego wyróżniała także niezwykła intuicja. Już na kilka lat przed wybuchem II Wojny Światowej domyślał się, jak będzie wyglądała najbliższa przyszłość Europy i że świat, który znał i w którym się wychował, rozpada się na kawałki. Cała jego wiedza oraz doświadczenie były bez przerwy zaprzęgnięte w proces znajdowania rozmaitych związków między minionymi czasami, a teraźniejszością i na tej podstawie pan Jerzy dedukował o ewentualnych następstwach. Był wielkim katastrofistą oraz pesymistą, schyłkowcem, dlatego zdarzało mu się przesadzać, ale zwykle miał rację; zresztą katastrofizm był wtedy chyba jedynym prawidłowym pryzmatem postrzeganiam, mówimy przecież o latach poprzedzających wojnę. Bezbłędnie identyfikował wszelkie przejawy poniżenia, tyranii i odczłowieczania innych, nawet wtedy, gdy wielu dookoła niego tkwiło błogo w samym środku raju głupców. Antoni Słonimski przytacza taką oto anegdotę:

W czasach bojkotu żydowskiego handlu, jako demonstrację przeciw endeckiej propagandzie, Jerzy, wchodząc do sklepu, pytał: „Czy to sklep chrześcijański?” Gdy potwierdzono, Jerzy wychodził i, grzecznie uchylając kapelusza, mówił: „Przepraszam, ale ja kupuję tylko u Żydów”.

Inną fascynującą cechą pana Jerzego – można by ją nazwać „podstawową”, wziąwszy pod uwagę to, jak często jego znajomi o niej piszą – była skłonność do omawiania jakichś interesujących go wydarzeń, niekoniecznie historycznych i płynnego nawiązywania do zupełnie (jak by się mogło zdawać) innej dziedziny, do medycyny, biologii, literatur wielu krajów i epok (wraz z wtrącanymi z pamięci cytatami), czy jakiejkolwiek materii, która mu przyszła do głowy i w jakiś sposób wiązała się z głównym wątkiem monologu:

Jego magię intelektualną tworzyło otwieranie widoków za każdym przygodnym szczegółem: zapałką z masy papierowej, epidemią influenzy, przydrożnym drzewem. Miał niebywałą zdolność skojarzeń, zdolność perspektywicznego, jakby rentgenowskiego widzenia rzeczywistości, otwierania jej skrytek, przenikania pod jej powierzchnię.

Przytoczenia i erudycja Stempowskiego nie miały w sobie przy tym nic z kuglarstwa i pustego szpanu, pojawiają się w jego tekstach tak naturalnie, jak naturalne jest jest oddychanie, czy włożenie sześciennego klocka w odpowiedni otwór dziecięcej zabawki. Są niezastąpione, twórcze. Zdaje się też, że brzmienie sprytnie wygrzebanego z pamięci obcojęzycznego fragmentu i jego akuratna przystawalność do rzeczywistości sprawiały panu Jerzemu wiele radości; Tymon Terlecki wspomina, jak eseista witał go fragmentami z Tymona Ateńczyka: „Daj nam trochę złota, Tymonie” lub: „Zrób z tego złoto, jesteś alchemistą”. Kiedy słucha się lub czyta Stempowskiego, cały świat staje się rajem humanistów totalnych, wszystko tłumaczy się wszystkim i wzajemnie zazębia, Shakespear'e jest tak współczesny jak Szekspir współczesny, a Jan Vitalis - jak Masłowska. Niemożliwe jest pełne odczytanie tego, co rzeczywistość może i próbuje nam przekazać, bez wiedzy absolutnej. Wynika z tego, iż dążenie do jak najpełniejszego poznania, ciągłe dowiadywanie się i aktualizowanie wiedzy, staje się koniecznością; i to bynajmniej nie dlatego, by można było potem skuteczniej odrywać się od życia i poświęcać abstrakcji, ale właśnie po to, aby mieć w i ę c e j wspólnego z tym życiem i lepiej sobie w nim radzić. Co jednak przesądza o pięknie i wyjątkowości takiego widzenia świata to to, że można w jego obrębie być dobrym, wartościowym człowiekiem, nie będąc homo totus – Stempowski, wbrew temu, co można by podejrzewać (z powodu jego arystokratycznego obejścia), nie izolował się od ludzi mniej niż on bywałych w świecie oraz kulturze i nigdy nie traktował ich zimno, o ile nie miał do czynienia z osobą okrutną lub podłą, co znowuż nie zależy tak bardzo od wykształcenia. Potrafił, jak Vincenz, zjednać sobie każdego: hrabinę, literata, czy huculskiego przemytnika.

Pan Jerzy, urodzony w 1893 roku w Krakowie (chociaż sam podawał rok 1894 i Szebutyńce na Ukrainie), erudyta, wolnomularz, Polak, Ukrainiec, Europejczyk, czy wreszcie prawdziwy Obywatel Świata, zmarł w Bernie 4 października 1969 roku; w 25. rocznicę śmierci sprowadzono jego prochy do Polski i odtąd leży, wraz z ojcem i bratem na Cmentarzu Powązkowskim.

sobota, 15 października 2011

.

Waham się pomiędzy potrzebą pisania, skłonnością do pisania wyłącznie o swoich stanach wewnętrznych i świadomością, że stanów tych nie da się przekuć na uniwersalną sztukę. Znaczy to z grubsza tyle, że nikogo, oprócz mnie nie obchodzą.

niedziela, 11 września 2011

Wielokropek

. . .
  . .
  . .
  . .
  . .
  . .
  . .
  . .
  . .
    .
    .
    .
    .
    .
    .
    .



(Ja, moje kompleksy, mój narcyzm; kompozycja na kropki i komputer)

piątek, 9 września 2011

Niuch, niuch

Z przyjemnością informuję, że jesień w Warszawie i we Wrocławiu pachnie dokładnie tak samo


I ŻE WŁAŚNIE SIĘ ZACZĘŁA!

czwartek, 8 września 2011

O lampach

Zamarzyła mi się, słuchajcie, nowa lampa. Nie tak do końca bez powodu, ponieważ ilość posiadanych przez nas (czyli Rafę i mnie) źródeł światła wynosi akuratnie x-1, gdzie x jest liczbą pokoi do oświetlenia. Zaczęłam w związku z tym szukać a nos marszczyć i, jak zwykle, okazało się, że moje poszukiwania doprowadziły mnie w rejony dość dalekie i mocno abstrakcyjne.
Przystanek pierwszy na drodze bodaj każdego szanującego się poszukiwacza gratów to św. IKEA. W IKEI, jak to w IKEI, prosto, ładnie i w relatywnie przystępnych cenach. Ale nie mogę przecież przestać szukać po pięciu  minutach, tym bardziej, że czekają na mnie ważniejsze obowiązki nie cierpiące zwłoki, do których, prawdę powiedziawszy, zbytnio mi się nie spieszy. Przechodzę dalej.
Przystanek drugi: Allegro. Jako rasowy snob bez pieniędzy (tacy są najgorsi) układam produkty wedle ceny, od najwyższej do najniższej. I się pastwię wsobnie. Tu pierdółka z kartonu i drewna za ponad trzy tysiące złotych, tam jakieś monstrualne wymiociny, zaprojektowane wyłącznie po to, by złowić zachwyconego nabywcę, wydrenować go z -nastu kafli (piękne słowo!), omotać i zaraz potem, po tygodniu-dwóch, znudzić dokumentnie i z kretesem. Zaczynam rozumieć, dlaczego starsi ludzie są najczęściej tak doskonale obojętni na to, co kupują do swoich mieszkań i jak chodzą ubrani, byleby ciuch był czysty - i nie zawsze jest to kwestia finansów. Znudziły mi się prostopadłościany, potem mocne kolory, następnie kształty obłe - to wszystko na przestrzeni kilku niedługich lat. Stąd wrażenie, że nie warto się starać, dobierać, szukać, wykonywać samemu, bo potrzeba wyjątkowego wyczucia, nazwijmy to nawet geniuszem, aby wyłapać coś, co okaże się uniwersalne, a ta uniwersalność często - chociaż nie zawsze - oznacza skrajną prostotę. Munari w Design as Art pisał, że zadaniem dobrego projektanta jest znalezienie dla przedmiotu formy tak nie narzucającej się, neutralnej i idealnie funkcjonalnej, jak kształt liścia i ja się z nim zgadzam.
Kojarzycie może krótkie filmiki studia Pixar, które można było zobaczyć przed animacjami przez nich zrealizowanymi? Pojawia się tam lampka kreślarska, taka ze sporą regulacją położenia*, w kilku skokach docierająca do miejsca, zajmowanego normalnie przez i. To jest mój archetyp lampy roboczej, niedającej się zastąpić przez żadne wymyślne, dizajnerskie zawijasy, lampy pasującej zawsze i wszędzie, i nie nudzącej się nigdy, bo to, w jaki sposób wygląda jest ściśle determinowane przez jej funkcje.

*Dodałabym jeszcze: "Taka, którą dostawaliśmy w spadku po / od rodziców w latach 90. i z uporem maniaka staraliśmy się ją wymienić na jakieś plastikowe pseudo-kosmiczne, posrebrzane gówno".

środa, 7 września 2011

Books, books, books

Jeszcze kilka tygodni temu byłam w tym błogosławionym stanie, w którym człowiek ma leciutką jak piórko świadomość, że przeczytał dokładnie wszystkie woluminy, które są w jego posiadaniu; innymi słowy - ma odhaczoną całą listę, która składa się na jego biblioteczkę, co do jednej książeczki. Kom-plet. O, Jezu! To błogie poczucie ukończenia jakiegoś zadania: można stanąć wyprostowanym i przez pięć minut nie mieć niczego rozgrzebanego na głowie! Rzecz wyjątkowa w codzienności rasowego prokrastynata.

No, nieważne. Skończyło się.

Zwyczaj mam taki, że grupa przedmiotów, na które przeznaczam lwią część dochodów, ulega regularnym zmianom. Raz są to ubrania, raz płyty, innym razem - książki właśnie. A kiedy zaczynam kupować, robię to kompulsywnie i nie wydaję właściwie na nic innego. Paczki przychodzą do mnie z różnych zakątków świata falami, jedna za drugą, dopóki fundusze, przeznaczone na tę dziką orgię, nie rozpadną się w proch i pył posiadania. Wówczas się zaczyna. Przesłuchiwanie i ślęczenie nad drukiem. Teraz mam tak właśnie; problem w tym, że sinusoida nie chce przeskoczyć, co skutkuje właściwie nieprzerwanym wynajdowaniem nowych dziełek: a to jakiś Stempowski, a to Hatzfeld do zrecenzowania, tu encyklopedia typografii, tam teksty o wzornictwie. Do tego pozycje wypożyczone, które trzebaby poznać w pierwszej kolejności. Powiedzmy to sobie stanowczo: nie ma właściwie szans, abym w ciągu najbliższej dekady przeczytała chociażby to, co Rafał już zgromadził u siebie, a jeżeli będę kupować w tym tempie, to w ogóle nigdy nie zdołam tego ogarnąć i zamieszkam na świetnie wyposażonym, sporych rozmiarów cmentarzysku książek odłożonych na półkę. Dobrze, że nie trzeba rozcinać już stron, bo od razu wszystko byłoby jasne.

środa, 31 sierpnia 2011

To ja, Twój serwis społecznościowy

A.: Rafa, co robisz?
R.: Sprawdzam, czy on mi coś odpisał na Facebooku.
A.: Dzisiaj już na pewno nie odpisze. Albo śpi, albo postąpi według zasady: "z głupcami się nie dyskutuje", dzięki której można uciąć rozmowę i na kilka minut zrobić idiotę z dosłownie każdego człowieka.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Fragment wywiadu z D. Mendelsohnem

Ten kawałek tekstu przepisałam z papierowego wydania "Forum" specjalnie na potrzeby pewnej internetowej rozmowy. Umieszczam go w tym miejscu, bo Mendelsohn słusznie prawi i szkoda, żeby to przepadło:
Co sądzi Pan na temat intelektualistów, którzy gardzą kulturą popularną? Na przykład taki pisarz jak Milan Kundera mówi, że niezbyt interesuje go kino, które postrzega jako świat plotek i fałszywych wartości.
Jak można mówić takie rzeczy? To snobizm. Śmiechu warte! Kino wniosło ogromny wkład w światową kulturę. Ja sam się cieszę, że należę do świata nauk humanistycznych, ale nie czuję się przez to zamknięty na popkulturę. Mam wielu uniwersyteckich przyjaciół, którzy mi mówią, że nie mają telewizora. Mam ochotę na nich nawrzeszczeć! W jakim świecie oni żyją? Jak można odmawiać sobie takich przyjemności jak "Rodzina Soprano" albo "Prawo ulicy". "Prawo ulicy" to współczesna "Oresteja". Mówi o tych samych problemach, jest bardzo dobrze napisane. Amerykańska telewizja przeżywa dziś złoty wiek. Plaut, Terencjusz, Arystofanes - to byli popularni autorzy. Oprócz Safony albo Archilocha, którzy pisali dla arystokracji, tragedia grecka była ówczesnym odpowiednikiem telewizji.

(David Mendelsohn, amerykański pisarz, filolog klasyczny, dziennikarz i krytyk literacki dla "Le Nouvel Observateur")


Na temat wyrzucania telewizorów napisałabym osobną notkę, ale dzisiaj mi się nie chce. Kiedy indziej.

sobota, 20 sierpnia 2011

Rare hama, hama, hama, hama, rare, rare.

Kiedyś zgubiłam czerwony pompon do włosów, który wiatr przytoczył prosto pod moje nogi dwa dni później na drodze do szkoły. Artykuł Cartier-Bressona, na którego brak wznowień narzekałam, znalazłam już następnego dnia w odpowiednim numerze "Formatu", który poleciła mi moja wykładowczyni w ramach pisania pracy. Mam niesamowite szczęście. Wszystko, co zapodzieję, znajduje się dokładnie wtedy, gdy najbardziej tego potrzebuję. Wszystko, co tracę, kiedyś do mnie wraca. Nie wiem, czy wierzę w Karmę, ale ufam, że świat od czasu do czasu porusza się jak pies w legowisku i porządkuje na poły automatycznie, próbując przeciwstawić się wzrastającej entropii. Bez wielkiego sensu oraz szans na wygraną. Mimo to doceniam jego starania. Jestem spokojna i wiem, że wszystko, czego nie mogę zmienić swoim działaniem, samo się ułoży; nie zawsze idealnie po mojej myśli, ale zawsze tak, bym mogła sobie z tym poradzić. To wszystko jest oczywiście w prostej linii dziedzictwem typu Oscillococcinum bez bransoletki, ale determinuje moje akcje i sprawia, że łatwiej przychodzi mi radzenie sobie z pewnymi rzeczami. Więc właściwie dlaczego nie, tym bardziej, że nikt nie próbuje przy tym wcisnąć mi gadżetu, który miałby syntetycznie przestawiać myślenie na inne tory.

Zupełnie nie zdziwiły mnie numery autobusów, które zatrzymują się na przystanku niedaleko domu: 122 i 409. Gdzieś nieopodal mignął mi również 403. Jeden na ulicę B., drugi na ulicę L., trzeci przez Pracze. Przeprowadzam się 400 kilometrów dalej po to, żeby nadal jeździć tymi samymi autobusami. Lubię zauważać takie rzeczy, lubię, kiedy mi się trafiają. Nie wierzę w Boga, ale i tak mrugamy do siebie porozumiewawczo i bez zbytniej złośliwości.

Maksymalizacja Twoich Osiągów albo Jak Sprzedać Bulszit przy Pomocy Zen

Kupowaliśmy dzisiaj z Rafą nasz pierwszy zestaw do speed badmintona - polecam, bardzo przyjemna gra, łącząca elementy tenisa i badmintona właśnie. Reklamowanie tej dyscypliny, całkiem zresztą bezinteresowne (bo po prostu jest fajowa), nie będzie jednak głównym tematem tej notki. Płacąc przy kasie natknęliśmy się bowiem na przedmiot, przypominający coś pomiędzy zegarkiem, a silikonową bransoletką Livestrong. Zafrapowani, zadaliśmy sprzedawczyni bardzo proste pytanie: "Proszę Pani, co to jest?" W odpowiedzi usłyszeliśmy – uwaga! – coś pięknego: "To jest urządzenie, które pomoże Państwu w maksymalizacji i zbalansowaniu Państwa możliwości". Podziękowaliśmy grzecznie, zabraliśmy rakiety i zmyliśmy się jak najprędzej. Tuż przed sklepem poprosiłam Rafę, by obrócił się do mnie plecakiem, spakowałam nasze rakiety i zadałam zasadnicze pytanie: "Fałku, co właściwie powiedziała mi ta kobieta?" Odpowiedź dostałam dokładnie taką, jakiej się spodziewałam i chyba jedyną, jaka była możliwa: "Absolutnie nic".
I oto w opowiadaniu pojawia się typowość! Znaczy to mniej więcej tyle, że znienacka aktywowała się moja typowość polonistyczna i typowość dziennikarska Rafy. Postanowiliśmy sprawę podrążyć, czując w tym wyraźnie jakiś szamanizm typu Oscillococcinum i widząc dużo słów, które są prostackie w znaczeniu, a wyrafinowane w brzmieniu i na które łatwo złapać kogoś, kto nie ma zielonego pojęcia o języku. Po krótkiej grze, która wymęczyła nas doszczętnie, powędrowaliśmy do domu, a w nim do komputera, następnie zaś na stronę producenta. Je-zu-sie, to było używanie!
Skierowaliśmy się w stronę FAQ, a tam – szczyty marketingu, rzeczy tak piękne, zdania tak okrąglutkie, że nie można ich zignorować! Polecam je Państwa czułej uwadze:
Czym jest Power Balance?
Power Balance to produkt z kategorii Performance Technology, przeznaczony do współdziałania z naturalnym polem energetycznym organizmu człowieka. Technologia Power Balance  została wynaleziona przez ludzi związanych ze sportem i jest bardzo chętnie stosowana przez sławnych sportowców, dla których istotna jest równowaga, wytrzymałość i elastyczność ciała.

Jak działa Power Balance?
Bransoletka Power Balance wyposażona jest w mylarowy dysk holograficzny, wspomagający i maksymalizujący przepływ energii w organizmie.
Zainteresowani tajemniczym 'mylarem' (brzmi prawie jak 'pylon'), szperamy. Okazuje się, że 'mylar' to handlowa nazwa BoPET, poliestrowej błony zrobionej z rozciągniętego politereftalanu etylenu (znanego jako PET. Butelki PET, coś Państwu to mówi?) W UK i US BoPET funkcjonuje jeszcze jako Melinex i Hostaphan. Krótko mówiąc, główne centrum energetyczne bransoletki to plastikowy płatek. Nic to, zbliżamy się do wytłumaczenia, jak właściwie działa i do czego służy to ustrojstwo:
Jak działa hologram? 
Technologia Power Balance oparta jest na założeniu optymalizacji naturalnego przepływu energii w organizmie człowieka. Założenie to jest zbliżone do koncepcji wynikających z wielu filozofii wschodnich. Zadaniem hologramu w Power Balance jest reakcja na naturalne pole energetyczne człowieka. Materiał mylarowy, stanowiący podstawę technologii Power Balance został poddany działaniu fal elektromagnetycznych o określonych częstotliwościach. Powstały w ten sposób mylar rezonuje z przepływem naturalnej energii organizmie człowieka, pomagając w osiągnięciu jak najlepszych wyników przy możliwościach danej osoby.
Proszę mnie skorygować, jeżeli się mylę, ale pierwsza, jaka mi przychodzi na myśl i bodaj najpopularniejsza z "filozofii wschodnich", czyli buddyzm jako priorytet traktuje żmudne samodoskonalenie, do którego dochodzi się przez skupienie i lata nauki. Konia z rzędem temu z Państwa, kto powiąże mi to teraz z ideologią Power Balance.

Gdzie/w jaki sposób wytwarzane są produkty Power Balance?

Hologramy są nabywane i programowane w USA. Silikonowe/neoprenowe opaski na nadgarstki są produkowane w Chinach.
Chciałabym w tym miejscu przypomnieć, że „programowanie” polega na przepuszczaniu fal elektromagnetycznych przez kawałek plastiku.

Dlaczego stworzono Power Balance?

Przez wieki wiele ludzi - włącznie z praktykami filozofii wschodnich - stosowało różne metody służące optymalizacji przepływu naturalnej energii w organizmie. Produkty Power Balance zostały stworzone jako łatwa metoda osiągnięcia tego celu, na którą mogą sobie pozwolić właściwie wszyscy. Założenie i późniejsze badanie sposobów dążenia do optymalizacji przepływu energii w organizmie nie są niczym nowym. Do takiej optymalizacji dążono na wiele sposobów przez setki lat. Produkty Power Balance przeznaczone są do wyłapywania i maksymalizowania naturalnej energii w organizmie człowieka- w sposób prosty i niedrogi.

Czy opaski na nadgarstki działają w przypadku każdego?

Mimo, iż spotkaliśmy się z licznymi dowodami uznania i pozytywnymi reakcjami z całego świata, nie możemy udzielić gwarancji, że ta technologia będzie działać w przypadku każdej osoby. Dlatego oferujemy możliwość zwrotu pieniędzy bez zadawania pytań: Jeśli nie jesteś zadowolony, po prostu zwróć produkt w ciągu 30 dni wraz z dowodem zakupu.

Moment, moment, nie pisali przypadkiem przed chwilą o "łatwej metodzie osiągnięcia celu"? Poza tym, co dobrego można powiedzieć o 'technologii', która zawodzi w przypadku niektórych ludzi nawet w sytuacji, w której stosują się oni do zaleceń z instrukcji użytkowania? Jeżeli byłaby tam mowa o autosugestii jako podstawowym warunku działania (co zbliża nas do wspomnianego szamanizmu), to mogłabym jeszcze to, z logicznego punktu widzenia, zrozumieć. Ale w innym przypadku? 'Technologia'? Z której strony?

Czy noszenie Power Balance uczyni mnie silniejszym, zwiększy moją równowagę energetyczną i nada elastyczność mojemu ciału?

Power Balance nie uczyni Cię silniejszym, niż jesteś, ale pomoże Ci stać się tak silnym, jakim powinieneś być - poprzez oddziaływanie na przepływ naturalnej energii w Twoim organizmie.

Co w przypadku, kiedy nie odczuwam żadnego efektu lub myślę, że Power Balance nie działa? 
Produkt można nosić bez żadnego ryzyka przez 30 dni, i można go zwrócić w dowolnym terminie w tym okresie wraz z paragonem.

Nic dziwnego. Wyobrażam sobie, że komuś, kto wierzy w to, że plastikowy hologram polepszy jego wyniki w sporcie i jest w stanie poddać się tak potężnej autosugestii, ciężko będzie przyznać się do porażki i prędzej wygeneruje sobie działanie, niż odda bransoletkę. Poza tym - cóż za retoryka! "Jeżeli produkt nie działa, to Twój problem", urocze. Mam własną teorię na temat profilu psychologicznego ludzi, zwracających się w kierunku tego typu metod doskonalenia siebie i tego, w jaki sposób mogą reagować na podobnie sformułowane zarzuty.

Wnioski mam następujące: Power Balance to talizman przeznaczony (wbrew temu, co próbuje mi wmówić tekst reklamowy) dla bogatych ludzi (Ponad 160zł za sztukę!), zafiksowanych na punkcie Wschodu, nie dysponujących przy tym żadną konkretną wiedzą na temat tego, w co rzekomo wierzą (odnośniki do wielu filozofii, żadna nie zostaje jednak nazwana po imieniu, brak tu jakichkolwiek konkretów). Skierowany do nabywców z krajów rozwiniętych, apeluje do ich potrzeby uduchowienia w stylu New Age (realizującej się w pobieżny i godny ignoranta sposób), nie lekceważąc wszakże bezgranicznego zaufania do techniki (stąd położenie szczególnego nacisku na określanie zasady, wedle której ma funkcjonować talizman, mianem 'technologii'). Wyłania się z tego obraz człowieka, który za bardzo nie wie, czy ma być medytującym hippisem w luźnym wdzianku, czy oddanym racjonalizmowi, wbitym w garnitur mieszkańcem technopolis. A może i tym, i tym – tak na wszelki wypadek.

Tyle ode nas. Ze swojej Loo-strony polecam czerwoną wersję bransoletki. Można obskoczyć Maksymalizację Możliwości, Buddyzm i Kabałę jednocześnie.

Kaputt!

Nie sądziłam, że kiedykolwiek to napiszę, ale mam dosyć wysmakowanego wzornictwa. Dosyć srania się z kupnem byle pierdoły i myśleniem, czy będzie pasować, czy nie popsuje mi wystroju, jak zniesie zmianę stylu i tak dalej. Dość unikatowych lamp, bluz i szafek jedynych w swoim rodzaju. Dość dizajnerskich książek, których oprawa jest tak niesamowita i tak piękna, że muszę ją bez przerwy oglądać, wskutek czego treść schodzi na dalszy plan. Chcę siąść na czymkolwiek i przy czymkolwiek, żeby zjeść obiad i poczytać sobie "ZL" z ich Times New Roman, co to jest okropnie standardowy i przez to pozwala skupić się na meritum. Mam wrażenie, że mój świat stał się przeprojektowany, a już na pewno za dużo w nim myślenia o wzornictwie. Pewnie mi przejdzie, ale na razie - odwyk. Chleb, woda i włosiennica. Ciekawe, na jak długo.

piątek, 5 sierpnia 2011

.

Nikt nie wmówi mi, że bez sprzeczności można być 'eko' i mieć pełną szafę ubrań, które na dodatek wyrzuca się lub oddaje, aby kupić nowe. Uszyte z organicznej bawełny, oczywiście.

wtorek, 26 lipca 2011

.

"Kebab z frytkami i surówką" - to jedyne wypowiedzenie, w którym żaden dres nigdy nie zrobi błędu ortograficznego.

środa, 20 lipca 2011

.

Ani odcięcie od trendów, ani "dobra literatura", ani "ambitne kino", ani "wysoka sztuka", ani muzyka poważna, ani dystans, ani pełna biblioteczka, ani nihilizm, ani pesymizm, ani optymizm, ani pogardzanie masą, ani piękny styl, ani uroda, ani wykształcenie nie czynią nikogo automatycznie mądrym.

Wisdom does.

.

Ludzie,

zamieńcie 'nie umiem' na 'jeszcze nie umiem', to wiele ułatwia.

czwartek, 14 lipca 2011

Bilhelm Wenjamin

Z entuzjazmem kupiłam nowy numer "Literatury na świecie". Przeczytałam jeden artykuł, ale następnego nie mogę strawić. Nie rozumiem go, nie rozumiem, o czym mowa, utykam, powtarzam zdania po kilkanaście razy i nic. Czuję się tak, jakbym znowu walczyła z Prolegomenami Kanta.

sobota, 2 lipca 2011

Dobra. Na blogu z broszkami pojawił się lakoniczny komunikat w języku Szekspira - chociaż on tworzył nieco bardziej złożone konstrukcje - a tutaj sobie rozwinę temat. W skrócie - nie szyję od kilku tygodni i to nie jest ani normalne, ani zabawne. Albo ja jestem rozpieszczona i oderwana od rzeczywistości w większym niż kiedykolwiek myślałam stopniu.

Nie mam żadnych pomysłów, nie mam zupełnie ochoty, nawet najbardziej desperacka motywacja, czyli materialno-pieniężna, nie działa. Nie chce mi się. Ciągnie mnie do monokoloru, który w materiale, w jakim przywykłam pracować, zwyczajnie się nie sprawdzi, a już na pewno nie przy mojej estetyce i stylu. Ciągnie mnie do bieli, nie mam jednak żadnych konkretnych pomysłów. To też nie wróży dobrze filcowi. Na razie próbuję przeczekać i ciągle mam nadzieję, że to jedynie zwyczajowe preludium przed twórczą eksplozją, tylko nieco większych rozmiarów oraz długości; z drugiej strony po ponad trzech tygodniach bez pracy powinnam chyba być o wiele bardziej zmartwiona, a mnie ogarnia jakiś tumiwisizm. Właściwie to nie do końca się martwię. Wiem, że powinnam się martwić i martwi mnie raczej fakt, iż się nie martwię. Jasne?

czwartek, 30 czerwca 2011

Parl Kopper

Żałosna notka. Zostawiam przekreśloną jako ostrzeżenie.

Chcę dokończyć Furediego i Bringhursta, do tego zacząć dwutomówkę Poppera; czeka na mnie również "Widzieć/Wiedzieć", ponadto "Street Photography Now", które przyleciało do mnie trzy dni temu i jest naprawdę niezwykłą książką. A co ja robię? Przepisuję, bo notatkami nie można tego nazwać, miernej wartości leksykon z okrojoną wiedzą z historii literatury.




Furedi zapewne połączyłby to z rozumianym negatywnie pojęciem inkluzji. W skrócie chodzi o to, że ludzie, którzy w innych warunkach nigdy nie myśleliby o (między innymi) studiowaniu, pojawiają się (między innymi) na Uniwersytecie, głównie ze względu na nieustanne zachęcanie ich do partycypacji (we wszystkim: edukacji wyższej, sztuce, wyborach... lista jest długa); przy okazji egzaminów są właściwie bezwzględnie przepuszczani dalej, aby nie było im przykro (nasz wspaniały świat to ostoja afirmowania każdego i notorycznego oszczędzania przykrych doświadczeń); poza tym uważa się ich za zbyt głupich, by wymagać od nich czegokolwiek bardziej skomplikowanego. Następuje obniżenie poziomu nauczania, studia stają się w efekcie mniej warte, ludziom coraz mniej chce się wysilać, coraz mniej umieją, na coraz więcej przymyka się oko przy zaliczeniach i tak dalej i tak dalej. Do tego dochodzi, oczywiście, programowość wykształcenia, nastawienie na jego policzalność, infantylizacja i wiele innych, równie ciekawych procesów. Nie będę może pisać "społecznych", bo nie znam definicji 'procesu społecznego'.


Chociaż niektórym może się to wydać nieprawdopodobne, Frank Furedi zapewne nie pisał swojej książki z myślą o mnie i moich rozterkach, związanych z filologią polską oraz podejściem do niej. Niestety, w tym momencie quasi-publicystyczna (i interesująca) część tej notki się kończy, bo będę się zwierzać*.
Otóż mam problem. I nie tylko, bo oprócz mania problemu mam też dosyć moich studiów. Zabrzmię zapewne jak kompletnie rozpieszczony gówniarz, ale właściwie od samego początku bezmyślne wkuwanie bardziej przeszkadzało mi w poznawaniu i w wysiłku rozumienia świata, niż pomagało i nie chodzi tu o lenistwo. Coś innego jest nie tak, tylko jeszcze nie wiem, co.

_________________________________________________________________________________________

*Zresztą (zwłaszcza w świetle pewnego artykułu z ostatniego numeru "Forum"), robienie za darmo czegokolwiek, za co zwyczajowo powinno się otrzymywać honorarium - w tym wypadku publicystyki - i umieszczanie tego na blogu to straszne frajerstwo. Generowanie całkiem realnego ruchu, który następnie przekłada się na równie realne pieniądze, przekazywane za sprzedaż praw do stron hostujących blogi, jest udzieleniem pozwolenia na właściwie bezterminowe wałowanie ludzi. Podobnie jest z Facebookiem i pozostałymi portalami społecznościowymi. Mam taką małą, prywatną przepowiednię - czasy darmowego materiału internetowego kończą się, ale wraz z nimi także era gratisowej roboty bloggerów.
Śnią mi się od kilku dni prywatne domeny, zarejestrowane na imię i nazwisko, w ramach których każdy będzie pracował na swój własny użytek, własną korzyść i własny traffic. Śnią mi się powszechne jednoosobowe firmy z drastycznie zmniejszonymi składkami ZUS. Śni mi się dobrowolna partycypacja w sztuce i nauce w takich właśnie, teoretycznie niezwykle alienujących, warunkach, ale oprócz tego miewam koszmary, a czasem trudno jest odróżnić jedne od drugich, więc staram się podchodzić do własnych rojeń z właściwym dystansem.

środa, 29 czerwca 2011

Upita Joda

Wyłażę co i rusz na balkon i patrzę w jedno, sobie tylko znane, miejsce. Żrą mnie strasznie wspomnienia, nie dają spokoju, a najgorsze jest to, co zawsze było najgorsze - że nawet powrót w to samo miejsce nie będzie już powrotem w takie samo miejsce. Czas, czas, czas, czas. Mam te swoje Szetejnie i nie mogę się od nich za diabła odczepić.

wtorek, 28 czerwca 2011

Noli turbare my circles

R. zapytał mnie dzisiaj, dlaczego wtrącanie latynizmów nie jest traktowane z taką samą pogardą, jak używanie angielskich wtrąceń. To ciekawe pytanie i mam na nie wiele odpowiedzi, a każda przerażająco uogólnia.

Palę Paryż i nic z tego nie wynika

Za każdym razem, gdy zabieram się za wkuwanie do egzaminów z historii literatury i mierzę się z całą galerią indywidualności i kierunków, ogarnia mnie jakiś dziwny, bardzo głęboki rodzaj nostalgii. Mieszają mi się wówczas moje tendencje demokratyczne - a dotyczą one również sztuki - z dość nietypowym dla mnie poczuciem tęsknoty za czymś, co można by nazwać złotym wiekiem. Za takim czasem, kiedy, rozumieją Państwo, wszyscy bez wyjątku artyści mieli pogłębiony ogląd na rzeczywistość, akademicy stanowili grono potężnych osobowości, a nie zlepek kujonów i tak dalej, tego typu urojone przez słaby umysł uproszczone wizje przeszłości; oznacza to bardziej niż zwykle dychotomiczny obraz świata, co jest powodem do prawdziwego zmartwienia.

Napisałabym więcej, gdyby nie fakt, że tak naprawdę nikogo nie powinno to obchodzić.W związku z tym urwę. Niech się stanie
w tym momencie
właśnie teraz
urwanie.


środa, 22 czerwca 2011

.

Jest taki gatunek dziewcząt, które nie marnują czasu na zrobienie sobie makijażu każdego dnia; nie chodzą także za często w spódnicach, a od szpilek, czy innych wysokich obcasów wolą płaskie obuwie. Wśród nich jest jednak grupka takich, którym zdarza się od wielkiego dzwonu "zrobić się na bóstwo", a kontrast pomiędzy zamiarem, jaki im przyświeca, a efektem, którym kłują mnie w oczy, wymusza na mnie wzięcie tego frazeologizmu w wymowny cudzysłów.

Proszę mi darować to podłe naigrywanie się, ale zobaczyłam dziś Pewną Kobietę / Coś Strasznego. Piszę to z prawdziwą przykrością! Kobieta (Pewna) miała zupełnie normalne, pokryte białą skórą nogi, całkiem zgrabne, ale nie najdłuższe, reszta sylwetki wyglądała na równie zwykłą. 'Zwykłą', czyli, jak to w przypadku człowieka, standardowo piękną. Tragedię stanowiło dopiero to, co na siebie założyła, a było tego niedużo: bardzo krótka, cielistego koloru sukienka w czerwone kwiaty i karrrrrminowe jak sam pazur Diabła, monstrualne szpilki maksymalnej wysokości.

I tu kilka wniosków:
*Szyta z lejącego się materiału mini nie jest najlepszym pomysłem, gdy ciało ma skłonność do zbierania zapasów na biodrach. Nie było dramatycznie, ale...
*...dodatkowe kręcenie pupą jest w takich warunkach wysoce niewskazane.
*Pastelowa paleta przy zupełnie bladym ciele? Hm.
*Zasada pierwsza, absolutnie podstawowa: nie zakładaj szpilek, jeżeli nie potrafisz w nich chodzić.

Z drugiej strony - patrzyłam się na poruszające się ruchem wahadłowym rozmyte plamy krwawego koloru właściwie bez przerwy, dopóki nie zniknęła mi sprzed oczu, więc chyba jej się udało.

wtorek, 21 czerwca 2011

Loo Abeensky

Nigdy nie potrafię się zamknąć, kiedy trzeba.


Będzie krótko i mało literacko.
Polazłam dzisiaj po jeden z ostatnich wpisów, tym razem z historii literatury, do przemiłej kobiety, którą zresztą bardzo lubię. Pyta mnie ona w związku z wpisem tymże, co dostałam z kolokwium. Odpowiadam, że tróję, jak zawsze zresztą, trójeczkę moją ukochaną i przeznaczoną. Matka przełożona dopytuje, czy mam problemy z lekturami i wpisuje mi piękne cztery-i-pół, na które nie liczyłam w najśmielszych snach. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie obudził się we mnie mały werysta-anegdociarz. Opowiadam więc anegdotę:


-Proszę sobie wyobrazić, prawie oblałam egzamin z romantyzmu, ponieważ dostałam pytanie o główny wątek fabularny w Zemście Fredry. Chodziło, oczywiście o nieszczęsny mur. Zemstę z pięć razy czytałam, a tu nic. Zaćmienie. Taki wstyd. I jak udowodnić, że człowiek nie jest głąbem?


Miła Doktor skwitowała to lakonicznym: "Ojej". A ja, jak to ze mną bywa, wyszłam beztrosko z gabinetu, potem z budynku, następnie opamiętałam się i wróciłam, by sprawdzić termin pewnych konsultacji, ponownie opuściłam budynek Wydziału Filologicznego i nagle zaczęłam zdawać sobie sprawę  z tego, co powiedziałam.Tak, tak jest, teraz będę się quasi-publicznie gnębić, żeby odkupić swoje winy i swoją żenadę.

środa, 15 czerwca 2011

Muno Brunari uderza ponownie

–Jesteś idealną instytucją publiczną! – powiedział mi R., kiedy poinformowałam go, że zamierzam nieco przeredagować jedną ze swoich prac i opublikować ją gdzie się da. Nie do końca zrozumiałam, o co mu chodzi.
–No, jesteś zupełnie przejrzysta, wszystko, co robisz, leci w eter – wyjaśnił. Do tej pory nie wiem, czy to obelga, czy komplement, ale jak zapowiedziałam, tak czynię ;)

Gdy bambus jest lepszy od marmuru. "Design as Art", Bruno Munari

I zatrzęsły się ziemia, wody i niebiosa i zagrzmiały burze i pojawiła się anglojęzyczna księgarnia, która nie zabija cenami, a Pan wiedział, że to było dobre. W związku z tym przyszedł czas na zrecenzowanie arcydzieła teorii sztuki projektowania - Design as Art, za którego pojawienie się odpowiedzialny jest włoski artysta, Bruno Munari, prawdziwa gwiazda swojej dziedziny. Niestety, wbrew temu, co kojarzy się z gwiazdorstwem, nie wiem nic o jego żonie, dzieciach i życiu osobistym, a jeszcze mniej o jego jamniku (którego być może nie posiadał), nie będziemy się więc tym zajmować.

Design as Art to czterdzieści dwa artykuły, pogrupowane w pięciu rozdziałach, a także dwie przemowy. Jedna z nich to wstęp do wydania angielskiego, niezmiernie nudny, druga, ta ogólna, jest o wiele ciekawsza. Oprócz tego w oprawie znaleźć można tytułowy tekst Design as Art oraz appendiks The Machines of my Childhood. Pozwolę sobie na podawanie tytułów i fragmentów w ich oryginalnym brzmieniu i bez tłumaczenia, ponieważ, jak sądzę, żaden z was nie będzie miał z nimi najmniejszego problemu. Jeżeli zaś angielski, lingua franca naszych czasów, zejdzie kiedyś, wzorem łaciny, do akademickiego podziemia, z pewnością znajdą się tacy redaktorzy, którzy gorliwie opatrzą tekst stosownymi przypisami i sprzedadzą go z zyskiem znacznie wyższym, niż gdyby owych przypisów zabrakło. Nie traćmy więc nadziei.

Zanim przejdziemy do omawiania zawartości Design as Art, kilka słów o wydaniu i typografii książki. Nie istnieje, niestety, żaden przekład tego dzieła na język polski i tylko brak znajomości włoskiego powstrzymuje mnie przed wykonaniem jego pierwszej wersji. Póki co, wystarczyć mi musi ( i nie tylko mnie) angielskie tłumaczenie, którym w 1971 roku zajął się Patrick Creagh na zlecenie wydawnictwa Penguin Books. Książka pierwotnie została wydana w ramach serii Pelican Books, której misją było przede wszystkim edukowanie czytelnika. Egzemplarz, który mi służył (i, miejmy nadzieję, będzie służyć jeszcze długo), to szósta już edycja książki, włączonej do serii Penguin Modern Classics. Za typograficzną stronę wydania odpowiedzialny jest, jak informuje mnie stopka, Germano Facetti, Włoch, pracujący dla Penguin Books w latach 1962-1971. Sposób, w jaki wydano Design... świadczy o niezwykłym poczuciu smaku jego projektanta. Okładka jest biało-czarna i ascetyczna w formie, ozdobiona jedynie rysunkami Munariego, które pojawiają się ponownie, lecz w większej ilości, przy okazji tekstu Character Building; w środku próżno szukać jakichkolwiek zbędnych elementów, krój pisma jest przyjemny i dobrze czytelny, a lekko brązowy papier nie powoduje męczących oczy kontrastów (należałoby pokazać tę książkę każdemu wydawcy, decydującemu się na drukowanie podręczników akademickich na obrzydliwie lśniącym, kredowym papierze). Teksty Munariego ilustrowane są dodatkowo wykonanymi przez niego rysunkami, mniej lub bardziej schematycznymi, w zależności od potrzeb. Całość tworzy jedno z najlepszych i najpiękniejszych wydań, z jakimi kiedykolwiek się zetknęłam.

Design as Art

Każdy artykuł z książki Munariego jest niewielkich rozmiarów esejem, roztrząsającym pewien aspekt z dziedziny projektowania – najczęściej dotyczący psychologii patrzenia, a poza tym ogólnej filozofii tzw. 'dizajnu'. Słowo to, o ile mi wiadomo, nie występuje jeszcze w słowniku, z drugiej jednak strony wydawnictwo Karakter opatruje swoją pozycję Widzieć / Wiedzieć – o której była już mowa – podtytułem: Wybór najważniejszych tekstów o   d i z a j n i e. I jak tu być mądrym?

Powróćmy jednak do książki, która jest głównym przedmiotem tego wykładu. Munari wyłuszcza w artykułach swoje poglądy na sposób, w jaki powinno się podchodzić do projektowania. Jego rzecz idealna w niczym nie przypomina fikuśnych gadżetów za grube pieniądze, dostępnych wyłącznie dla biznesmenów i snobów, które mogą ustawić w swoim dopieszczonym, wystylizowanym salonie pomiędzy wysokojakościowym reprintem plakatu Picassa, a sprowadzanymi z Japonii, audiofilskimi wydaniami albumów jazzowych. Wręcz przeciwnie! Projekt powinien być prosty, łatwy w obsłudze, wykonany z naturalnych materiałów, niedrogi, ogólnodostępny, a przy tym – i przez to – piękny. Zresztą, nie tylko wzornictwo Munariego jest różne od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni; także zadania wyznaczone projektantom są nieco inne:

The designer of today re-establishes the long lost contact between art and the public, between living people and art as a living thing.

Grają trąby, drżą góry, artyści-projektanci, otoczeni świetlistym halo zniżają się do poziomu profanów, przekazując im swój święty ogień! Munari był obdarzony naprawdę niezwykłym poczuciem humoru. Design as Art został napisany w 1966 roku. Dwadzieścia trzy lata wcześniej, w roku 1943 Ingvar Kamprad otworzył w szwedzkiej Smalandii pierwszy sklep sieci Ikea. Sześćdziesiąt osiem lat od jego założenia i prawie pięćdziesiąt od pierwszego wydania Design as Art nie ma właściwie żadnej innej firmy, która choćby minimalnie zbliżyła się do ideałów, o których pisał. Jakby tego było mało, coraz częściej słyszę głosy deprecjonujące to, co udało się osiągnąć Szwedom. Rzecz jasna rozumiem, że to, co dostępne dla mas, nie ma prawa być dobre, a najlepszym wykładnikiem dobrego smaku są zera na metce z ceną, sądzę jednak, że snobizm nie musi czuć się zagrożony. Poza nielicznymi wyjątkami nabywca nadal ma zasadniczo dwie drogi – ekskluzywna i bajońsko droga prostota albo tania obfitość kiczu. Nawiasem mówiąc, trudno mi znaleźć jakąkolwiek inną książkę teoretyczną, której autor tak wdzięcznie i ironicznie rozprawiałby się z wizualnym filisterstwem i snobizmem. Bez odpowiedzi i komentarza zostawię za to pytanie, dlaczego lampa zaprojektowana przez Munariego z nylonu i stalowych obręczy w najtańszej wersji kosztuje ponad pięćset dolarów. Z powodu mojej nieukrywanej sympatii dla autora Design as Art pozwolę sobie zrzucić odpowiedzialność za tę sytuację na firmę, która zajmuje się ich produkcją.

How One Lives in a Traditional Japanese House

Pamiętam, z jakim zachwytem patrzyłam jako nastolatka na nowo powstające budynki, przypominające grube, lśniące chrabąszcze, pełne szkła i czarnego marmuru. Kilka lat wcześniej w miejscu (nadal zresztą obowiązującej) industrialnej estetyki można było oglądać czerwoną dachówkę oraz kolorowe elewacje, które wprost doskonale komponowały się z moimi nowymi, tęczowymi lakierkami i tak tragicznie nie pasowały do niczego poza nimi. Munari załamałby nad nimi ręce. Nad budynkami, nie lakierkami, oczywiście. Ideałem architektonicznym jest dla niego tradycyjne japońskie budownictwo, któremu poświęca osobny tekst. Tekst, jak na tekst przystało, ma tytuł: How One Lives in a Traditional Japanese House.

A co jest w środku? Wewnątrz artykułu znajduje się dom, zbudowany z papieru i bambusa, w domu – tylko to, co niezbędne. Ściany są lekkie, można je więc bez problemu przestawiać, a jeżeli jakiś wyjątkowo nieuważny przybysz pobrudzi lub uszkodzi tego typu „mur”, da się go z łatwością i za niewielkie pieniądze wymienić. Mur, nie odwiedzającego; pamiętajmy, że jesteśmy w Japonii, wśród niezwykle taktownych ludzi, którym z pewnością nie przyszłoby do głowy by wymienić gościa, nawet najbardziej nieznośnego, na inny egzemplarz.

Kolorystyka tradycyjnego japońskiego budownictwa jedynie na pierwszy rzut oka może wydawać się monotonna. Po bliższym przyjrzeniu się okazuje się, że jej spektrum jest bogate – obejmuje różne odcienie zieleni, brązów i żółci. Autor zauważa, że naturalne materiały, które nie zostają w żaden sposób zabarwione, starzeją się lepiej, podczas gdy te, których kolor zmieniono, prędko brzydną. Pigmenty bledną i utleniają się, a drewno ma skłonność do pękania:

A natural material ages well. Painted material loses its paint, cannot breathe, rots. It has become bogus.

Japoński dom ma jednak jedną, straszliwą wadę – jest delikatny jak ważka, wymaga więc stosownego zachowywania się. Podłoga, składająca się z mat tatami, nie pozwala na rzucanie na nią niedopałków papierosów, nie da się trzaskać drzwiami, uderzenie w ścianę pozostawi w niej dziurę, a każdy brud, czy błoto są od razu widoczne. Munari nie omieszkał podkreślić, jak bardzo jesteśmy szczęśliwi w porównaniu do Japończyków, żyjących w swoich kruchych mieszkaniach. Możemy swobodnie kultywować brak elementarnej ogłady, a nowe generacje tekstyliów, skonstruowanych tak, by nie było widać na nich brudu, radośnie nas w tym wspomogą.

Orange, Peas and Rose

Trzecim artykułem, który chciałabym polecić waszej uwadze, jest Orange, Peas and Rose z rozdziału Industrial Design. Tekst ten to rzecz wyjątkowa, nawet wziąwszy pod uwagę to, w jak doborowym sąsiedztwie został umieszczony. Pomysł, by potraktować formę, w której zostały zamknięte ćwiartki pomarańczy, kuleczki groszku i pręciki róży, jako rodzaj opakowania, to niezwykle ciekawa koncepcja, tym bardziej, że do ich opisu użyto stosownego języka. Jak wygląda efekt tej roszady? Skórka pomarańczy jest bardziej mięsista, niż kiedykolwiek, groszek sprawia problemy nieprzewidywalnością zawartości opakowania, a róża to pozbawiony funkcji przerost formy nad treścią. Proszę zresztą posłuchać:

Any rational concept of the function of Industrial Design must begin be rejecting the all too common production of objects that are absolutely useless to man. (…) One such object is the rose. The object is very widely produced, and this production often becomes really chaotic in circumstances when the economics of production have been given no serious study at all. The object is formally coherent and pleasantly coloured. It comes in a wide variety of colours, all of them warm. The distribution channels for the sap are well worked out and arranged with great precision; indeed, with excessive precision in the case of those parts which are hidden from view. The petals are elegantly curved, reminding one of a Pininfarina sports car design.

Luxurioursly Appointed Gentlemen's Apartaments

Esej o pomarańczy, groszku i róży nie był ostatnim, który uznałam za warty przybliżenia. Pozostał nam jeszcze jeden, szczególnie zabawny oraz ironiczny. To Luxioursly Appointed Gentlemen's Apartaments. Napisany przed laty, nie stracił nic ze swojej aktualności, nie jest to jednak powód do radości, a raczej do rozpaczy.

Tekst rozpoczyna się krótkim wprowadzeniem, które wyjaśnia współczesne, zarówno nam, jak i autorowi, rozumienie luksusu. Bynajmniej nie wiąże się on z wygodą; nikt nie wydaje tysięcy na taki banał jak wygoda. Luksus ma mieć jedną, zasadniczą cechę: musi być wystawny i, co zazwyczaj za tym idzie, skrajnie niepraktyczny. Munari przytacza znakomity przykład: złoty telefon, który wręczono Papieżowi. Trudno o większą i bardziej bombastyczną bzdurę.

Dalej jest jeszcze gorzej. „Luksusowe urządzenie mieszkania” każdego „gentlemana” opiera się na karkołomnym piętrzeniu kosztownych idiotyzmów, nie mających żadnego uzasadnienia funkcjonalnego. Wymagające długotrwałego polerowania marmury, ułożone na podłodze, zwłaszcza te, znajdujące się przy drzwiach wejściowych, z powodów użytkowych będą musiały być zasłonięte czerwonym, eleganckim dywanem. Dywan – białym materiałem. B i a ł y materiał, tak łatwo się brudzący – folią. Wyliczenia kolejnych elementów przypominają jako żywo te, które pojawiają się u Flauberta przy okazji opisu lektur Emmy Bovary. Piękną pointę, nie tylko tego konkretnego artykułu, ale całej książki, pozostawię projektantowi:

So we enter the house and tread at once on the plastic, but warm in the knowledge that under it is white material and under that the red carpet and under that the marble. And we know, of course, that the marble is very highly polished.

Bruno Munari
Design as Art
Wydawnictwo: Penguin Books 
Rok wydania: 2008
Liczba stron: 224

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Nadimir Vlabokov

R. siedzi i w ramach wypoczynku gra sobie w jakąś grę logiczną, a ja próbuję przebrnąć przez pracę zaliczeniową. Nigdy nie sądziłam, że nawet byle jakie naśladowanie Nabokova będzie graniczyło z cudem. Wszystko ciągle brzmi jak ja. Słabe są moje zdolności imitatorskie, oj słabe.

Muno Brunari

Z drzewami jest trochę tak, że rosną w taki sposób, jakby wgryzały się w czas i robiły w nim szparki, prawda?

wtorek, 31 maja 2011

Bang!

Well, that's what I know:
almost every login is not available, however I am the very first person born in the 20th of November 1989 who thought those numbers could be the name of his blog. What a relief.