środa, 20 czerwca 2012

Bilet ulgowy

Zdarzyło mi się kiedyś przeczytać dowcip, który bardzo mnie ubawił. Właściwie nie był to dowcip, tylko rodzaj parodii hasła słownikowego, a brzmiał tak: Warszawa – pas szerokości około jednego kilometra, ciągnący się wzdłuż linii metra. Minęło trochę czasu, zanim przebiłam się przez własny śmiech i zdałam sobie sprawę z tego, że trudno będzie mi znaleźć bardziej trafny sposób opisania wszystkiego, co było mi bliskie. Ukorzeniałam się w rzeczywistości zupełnie tak, jakbym budowała termitiery, czy kopała mrówcze korytarzyki, pomiędzy którymi znajdują się jedynie niewiele znaczące zwały ziemi z napisem terra incognita, a ich zasięg pokrywał się mniej więcej z drogami, którymi autobusy jeździły po Wrocławiu. Miał w każdym razie w sobie coś z drążenia tuneli.

Myślę, że dotarło to do mnie mniej więcej w połowie trasy pomiędzy Rzgowem, a Łodzią. Po drodze trafił mi się najprawdziwszy koala, który z twarzy do złudzenia przypominał kilkupiętrową kamienicę z pionowym rządkiem ciemnych okien w miejscu nosa. Było to oczywiste kłamstwo, koala był jak najbardziej realny, podobnie, jak rzeczywisty był pewien paskudny budynek z wczesnokapitalistycznym napisem HUWNIA TEKSTYLIÓW. Może wyglądało to tak smutno, ponieważ po dwudziestu latach człon wczesno- odpadł bezpowrotnie, porywając ze sobą nieszczęsne RTO.

Jeżeli gdzieś chodziłam, to prawie zawsze było to następstwo odhaczenia rejonu przy pomocy komunikacji miejskiej; jeżeli miałam swoją okolicę, to zwykle najpierw była zdalna. Szerokie pyski autobusów i miękkie lądowania ich ciał na sprężynach amortyzatorów powodowały, że wszystko stawało się mało realne, a szczegóły ulegały rozmazaniu i nie bardzo chciało mi się wychodzić. Więc nie wychodziłam, drzwi się zamykały, potem zaś można było w spokoju żałować. Zazwyczaj przydreptywałam po jakimś czasie w ten sam punkt, aby dowiedzieć się, czy jeżeli wyjdę poza widziany przez szybę horyzont, to faktycznie spadnę z krańca świata prosto w jakąś
pierwotną zupę, albo zobaczę, że dekoracje są tak naprawdę płaskie i mają drewniane podstawki ze śmierdzącej sklejki. To jest rzecz jasna tylko metafora, jesteśmy dorośli i znamy takie triki. Z drugiej strony, nigdy do końca nie wiadomo.

Na przestrzeni dziesięciu lat woziły mnie 122, 409, 103 i 33. Potem przeprowadziłam się do Warszawy, ponad 400 kilometrów na wschód (albo wiele, wiele tysięcy na zachód) i zrobiłam to wszystko tylko po to, aby dalej powtarzać jedynie sześć cyfr z mojego inwentarza i to dokładnie w tych samych kombinacjach. Myślę, że gdybym wybrała się do Casnewydd albo do Abudży, to zawsze czekałyby tam na mnie autobusy 122, 409, 103 i tramwaj 33, i tak in saecula saeculorum albo ad usrandum, jak mawiał pewien Doktor.

Wrocławskie 122 jeździło od Nowego Dworu aż po Dworcową. Codziennie rano oglądałam gigantyczny DH Astra, któremu w latach 00. dobudowano pomalowany jaskrawo polip. Na nową część składały się sam spożywczy, kilka stoisk z akcesoriami do komórek oraz paskudny parking, którego wjazd wił się wokół stelażu, mającego chyba przypominać fasetowany diament. Całość, niezależnie od sentymentów, prezentowała się nieporównywalnie gorzej, niż rzgowska HUWNIA.
Czas w Astrze miał tendencję do drastycznego spowalniania. Jedynie tam można było kupić konsolę Nintendo w cenie, która obowiązywała trzy lata wcześniej, a zwyczajne zeszyty w cenie, która nie obowiązywała nigdy nigdzie indziej. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko Astry, stał pusty plac, z tych placów, na których kiedyś znajdowały się budki handlowe, zburzone nie bardzo wiadomo po co, prawdopodobnie głównie po to, żeby kogoś zdenerwować. I pod inwestycję, która nie wypaliła, ale to już przy okazji. Na płocie powieszone zostały banery zapowiadające budowę centrum handlowego dla kobiet; miało być pięknie, tylko żel utwardzany światłem ultrafioletowym, przedłużane rzęsy oraz nowe ubrania, i tak do końca świata, przynajmniej tak można było pomyśleć, patrząc na różowe plakaty z których wylatywały kwiatuszki oraz motylki. Nie wiem, dlaczego centrum nie powstało; nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że mężczyźni zaprotestowali. Jakikolwiek byłby powód, banery zniknęły, płot zaczął padać partiami na kolana, podnoszony co jakiś czas w nocy przez krasnoludki albo jakichś równie niewidocznych pracowników, a wiatr do tej pory przerzuca w ponure dni kępki kurzu i trawy po całym terenie, przynajmniej tak sobie to wyobrażam. W autobusie 122, na przystanku koło kościoła i koło placu, pasażerowie prawą ręką robią dyskretny znak krzyża. Czasami, słowo daję, tracę pewność, czy to przypadkiem nie jest podzwonne.

Któryś z wiecznie zniecierpliwionych kierowców zamykał drzwi; od czasu do czasu można było przekonać się, ile ludzie są w stanie zaryzykować, łącznie z życiem i zdrowiem by dobiec w ostatniej chwili do autobusu. Jechaliśmy w każdym razie dalej, mijaliśmy niewykończone przejście nad dwiema trzypasmówkami, a na skrzyżowaniu skręcaliśmy w prawo, by dowiedzieć się, że WAKACJE CORAZ BLIŻEJ. 122 mijał Dolmed, również pokazowo nieurodziwy, a oprócz tego stary bunkier, przerobiony niedawno na Muzeum Współczesne. Nie żeby to robiono stopniowo, po bożemu, o nie! Po prostu któregoś dnia zamiast burego klocka pojawił się odnowiony budynek z ogromnymi napisami na froncie. Jakby ktoś go wyciął i wkleił po przerobieniu w programie graficznym. Łup! A niedługo potem na placyku obok Muzeum postawiono lokomotywę. Bardzo to było ładne i pomysłowe, bo lokomotywa na złość wszystkim stała pionowo, jakby wyjeżdżała prosto z jądra planety, zostawiała nas, nie rokujących najlepiej, w cholerę za sobą i odlatywała gdzieś daleko, daleko w górę. Mniejsza o to, że musiałaby robić co najmniej 11 kilometrów na sekundę. Mniejsza o to. 122 sunął dalej w kierunku pętli na Dworcowej, ale to były już tylko nudy; same drogocenne kamienice tak bardzo zabytkowe, jak to potrafią jedynie stare budynki.

409 za to zaczynał trasę w Leśnicy. Szczęśliwcy, których rodzicom zdarzyło się mieszkać bliżej centrum miasta okolice tego typu zwykli nazywać 'zadupiem'. Myśmy z kolei uparcie twierdzili, że „to wcale nie jest zadupie” i tak się toczyła nasza wyrafinowana wymiana zdań. Leśnica była piękna, najpiękniejsza; składała się z głównej arterii, trasy, która prowadziła przez most i park do mojego domu, kilku dobrze znanych mi ulic i Całej Reszty. Dla kogoś obserwującego to wszystko z zewnątrz Leśnica była zapewne brudnym, biednym przedmieściem, pełnym sypiącego się tynku i sypiających wśród tego tynku ludzi, którzy każdego ranka zatykali żałośnie dziurawą, jednopasmową ulicę, próbując się dostać do pracy. Nie ma jednak sensu zastanawiać się nad tym dłużej, bo wiadomo, że temu, kto patrzy z boku często brakuje niezbędnego obiektywizmu.

Siedząc na miękkim, wygniecionym tysiącami zadków siedzeniu koloru zaschniętej krwi, mijało się wielki młyn i długo jechało prosto, zwykle przez większość czasu stojąc w korku, a potem wymijając liczne budowy na Złotnikach. Niedługo potem trasę zmieniono, czyniąc ją jeszcze mniej urozmaiconą. Jakby się nad tym zastanowić, to to jest chyba wszystko, co pamiętam z 409. Pamięć działa na bardzo zabawnych zasadach.

Brodzką prawdopodobnie zawinięto kiedyś na kształt wstęgi Möbiusa, a ja miałam dużo szczęścia, że udało mi się z niej wyrwać po trzecim papierosie.
Brodzką się szło, szło, szło,









Zanim jednak można było na niej utknąć, należało do niej dojechać. Do liceum, na uniwersytet, do domu i na Brodzką właśnie dowoziła mnie pewna niezmiernej długości i bardzo uniwersalna linia. Drzwi autobusu numer sto trzy otwierały się po raz pierwszy na placu Solidarności, a po raz ostatni zamykały na Praczach Odrzańskich, po siedemnastu kilometrach i nieco ponad trzydziestu przystankach.

I tyle. Im bardziej się oddalam, tym mniej pamiętam; pozostają jedynie niewyraźne, przewijające się pasma oraz kilka charakterystycznych punktów, na które składa się obraz, dźwięk, zapach. I niezmiennie świetnie czytelna tabliczka z numerem linii.

(Bilet ulgowy zajął trzecie miejsce w organizowanym przez serwis Lektury Reportera konkursie na mikroreportaż.)