Kiedy
wzięłam w dłonie Sąd
w Canudos,
mój chłopak grobowym głosem począł przedrzeźniać pisarza: "Usiadłszy
w fotelu, przy stole, na którym stała zapalona samotna świeca,
przypomniałem sobie pewne wydarzenie sprzed pięćdziesięciu lat, o
którym jak dotąd nigdy nie mówiłem..." Zważywszy fakt, że Rafał był jeszcze przed lekturą Żaru,
postanowiłam puścić mu płazem tę zniewagę; mając za sobą
kilka książek
Máraiego, byłam zresztą
zmuszona przyznać, że w takim podsumowaniu jest ziarno prawdy.
Zaraz po rozpoczęciu lektury, nie wierząc własnym oczom wybuchnęłam śmiechem, po czym zaczęłam czytać na głos: "Zapisuję
teraz to, co widziałem i słyszałem 5 października 1897 roku, od
piątej po południu do dziewiątej wieczorem. […] Od
pięćdziesięciu lat szykuję się, by napisać o tym, co widziałem
i słyszałem w tych godzinach..."
I tylko świecy ani śladu.
Co
tym razem działo się dawno,
dawno temu?
Tekst z tylnej okładki parafrazowano w recenzjach Sądu
tyle razy, iż niemożliwością wydaje mi się zrobienie tego po raz
kolejny bez popełnienia plagiatu. Spróbuję jednak. W
dziewiętnastowiecznej Brazylii nielicha grupa trzydziestu tysięcy
osób, skupiona pod przywództwem charyzmatycznego (a jakże)
przywódcy Antônia
Vicentego Mendesa Maciela, zwanego Antoniem Doradcą, założyła
osadę Canudos, do której przyjść mógł każdy, komu niestraszne
budowanie nowego porządku. Rząd Brazylii, uznawszy, że zgrupowanie
ma charakter monarchistyczny i ogólnie wszeteczny, wysyłał
przeciwko Świętemu Miastu trzy ekspedycje, lecz dopiero czwarta
rozniosła sektę w proch i pył; sam Doradca roztropnie wyzionął
ducha niedługo przedtem – a przynajmniej tak brzmiała oficjalna
wersja. Ostatni dzień wojskowej wyprawy stał się kanwą powieści:
reprezentujący młodą Republikę brazylijski marszałek Bittercourt
konfrontuje się z jedną z mieszkanek Canudos, chociaż daleko bardziej przypomina to starcie dwóch skrajnie różnych ideologii, inaczej pojmujących świat i odmiennie interpretujących te same zjawiska. Gdy obie postaci zaczną
rozmawiać, będzie to trwało do samego końca, z krótką, acz
widowiskową przerwą na kąpiel.
Pomiędzy wieloma milionami zdrowych komórek trafia się jedna zbuntowana. Myśli inaczej, niż pozostali... i przerzuty są szybkie. Państwo, rząd, władze, są dokładnie tak samo bezradne jak lekarz. A ponieważ nie mogą uczynić nic innego, zatem wyjmują nóż i zaczynają ciąć...
Kto
nad kim przeprowadza sąd? Podział ról w miarę posuwania się
akcji rozmywa się coraz bardziej, by na końcu przypominać szarą
bryłę. Nie ma ustrojów idealnych, każdy
jednak
„musi kiedyś pójść do Canudos”, jak twierdzi inteligentna i
niepozbawiona krytycznego rozumu rozmówczyni Marszałka. Tam, gdzie
odchodzi się „od tego wszystkiego, co pomiędzy ludźmi... jest
umową.”
Ola Lubińska
(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Czytelnik)