piątek, 26 lipca 2013

Biopsja

Kiedy wzięłam w dłonie Sąd w Canudos, mój chłopak grobowym głosem począł przedrzeźniać pisarza: "Usiadłszy w fotelu, przy stole, na którym stała zapalona samotna świeca, przypomniałem sobie pewne wydarzenie sprzed pięćdziesięciu lat, o którym jak dotąd nigdy nie mówiłem..." Zważywszy fakt, że Rafał był jeszcze przed lekturą Żaru, postanowiłam puścić mu płazem tę zniewagę; mając za sobą kilka książek Máraiego, byłam zresztą zmuszona przyznać, że w takim podsumowaniu jest ziarno prawdy. Zaraz po rozpoczęciu lektury, nie wierząc własnym oczom wybuchnęłam śmiechem, po czym zaczęłam czytać na głos: "Zapisuję teraz to, co widziałem i słyszałem 5 października 1897 roku, od piątej po południu do dziewiątej wieczorem. […] Od pięćdziesięciu lat szykuję się, by napisać o tym, co widziałem i słyszałem w tych godzinach..." I tylko świecy ani śladu.

Co tym razem działo się dawno, dawno temu? Tekst z tylnej okładki parafrazowano w recenzjach Sądu tyle razy, iż niemożliwością wydaje mi się zrobienie tego po raz kolejny bez popełnienia plagiatu. Spróbuję jednak. W dziewiętnastowiecznej Brazylii nielicha grupa trzydziestu tysięcy osób, skupiona pod przywództwem charyzmatycznego (a jakże) przywódcy Antônia Vicentego Mendesa Maciela, zwanego Antoniem Doradcą, założyła osadę Canudos, do której przyjść mógł każdy, komu niestraszne budowanie nowego porządku. Rząd Brazylii, uznawszy, że zgrupowanie ma charakter monarchistyczny i ogólnie wszeteczny, wysyłał przeciwko Świętemu Miastu trzy ekspedycje, lecz dopiero czwarta rozniosła sektę w proch i pył; sam Doradca roztropnie wyzionął ducha niedługo przedtem – a przynajmniej tak brzmiała oficjalna wersja. Ostatni dzień wojskowej wyprawy stał się kanwą powieści: reprezentujący młodą Republikę brazylijski marszałek Bittercourt konfrontuje się z jedną z mieszkanek Canudos, chociaż daleko bardziej przypomina to starcie dwóch skrajnie różnych ideologii, inaczej pojmujących świat i odmiennie interpretujących te same zjawiska. Gdy obie postaci zaczną rozmawiać, będzie to trwało do samego końca, z krótką, acz widowiskową przerwą na kąpiel.

Pomiędzy wieloma milionami zdrowych komórek trafia się jedna zbuntowana. Myśli inaczej, niż pozostali... i przerzuty są szybkie. Państwo, rząd, władze, są dokładnie tak samo bezradne jak lekarz. A ponieważ nie mogą uczynić nic innego, zatem wyjmują nóż i zaczynają ciąć...

Kto nad kim przeprowadza sąd? Podział ról w miarę posuwania się akcji rozmywa się coraz bardziej, by na końcu przypominać szarą bryłę. Nie ma ustrojów idealnych, każdy jednak „musi kiedyś pójść do Canudos”, jak twierdzi inteligentna i niepozbawiona krytycznego rozumu rozmówczyni Marszałka. Tam, gdzie odchodzi się „od tego wszystkiego, co pomiędzy ludźmi... jest umową.”


Ola Lubińska
(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Czytelnik)

środa, 10 lipca 2013

Co ty, k****, wiesz o prawdziwym życiu?

Aby się bać, niektórzy ludzie oglądają horrory. Ja jednak nie mogę zapewniać sobie podobnych rozrywek, ponieważ mnie się potem te potwory po nocach śnią i to jest problem. Mogę za to zrobić coś innego – wymyślać alternatywną rzeczywistość, równie straszną. W rzeczywistości tej wszystko jest à rebours, na przykład Wojciech Jagielski robi fotografie, a Krzysztof Miller pisze i byłoby okej, gdyby nie to, że te dwa światy jakoś zaczynają przeświecać, jeden przez drugi. Nie znam, nie widziałam żadnego kadru Jagielskiego, który zostałby opublikowany, natomiast Miller książkę wydał. W związku z tym zaraz postaram się Wam przekazać, na podstawie rzeczonej książki, dlaczego uważam, że rzeczywistość, którą mamy, z jedną tylko pozycją jego autorstwa, jest lepsza od klejonej przeze mnie.
Podczas długoletniej fotograficznej współpracy z „Gazetą Wyborczą” Miller zebrał sporo doświadczeń. Spośród nich wyselekcjonował zaś materiał do „13 wojen” – konflikty w Gruzji, Czeczenii, Kongu, Rumunii, w Górnym Karabachu, RPA, Afganistanie oraz Burundi. Zwykle pokazywał je na zdjęciach, ale oczy wraz z uszami, w przeciwieństwie do negatywu lub matrycy, rejestrują nieprzerwanie i o wiele więcej. Nadszedł moment w którym wszystko, co nawarstwiało się przez lata, eksplodowało; leczenie w Klinice Stresu Bojowego stało się dla fotografa koniecznością. Proces powracania do względnie normalnego stanu psychicznego zakończył się sukcesem; tymczasem ktoś zaproponował reporterowi spisanie wspomnień. Jedna eksplozja goni drugą, raz po raz przewijają się niezmiernie zajmujące postaci i sytuacje, jednak sposób, w jaki je przedstawiono, pozostawia sporo do życzenia.
Czernoriecze, dzielnica Groznego, wita mnie katiuszami, rakietami Grad, organami Stalina. Nie takimi typu nerki, wątroba, serce które można by wszczepić komuś innemu, potrzebującemu. Poważnie? Kurczę, już wyobraziłam sobie krwisty kawał stalinowej wątroby, który radośnie biegnie... i tak dalej.
Millerowi przydałby się jakiś inny Pan Redaktor, który by mu podsunął myśl, że autoterapia autoterapią, czasami jednak warto coś skreślić (O sklepie z winami i koniakami: Teraz witryna jest rozbita, towaru, czyli butelek, w sklepie nie ma), czasami zaś można skleić dwa zdania z jedno, używając choćby przecinka, a z listy synonimów i wyrazów bliskoznacznych wypada korzystać, kiedy zdarza się paląca potrzeba oraz że nie ma obowiązku natychmiastowego używania ich wszystkich. W wielu oddzielnych zdaniach. Zawierających często podmiot. A także orzeczenie. Czasami nawet dopełnienie. Którego mamy dwa rodzaje. Bliższe i dalsze. (Wiedziałem, że nie wystarczy mieć na zdjęciu podniesiony karabin. Musi być jeszcze atrybut dynamiczny. Wylatująca łuska, dym z lufy. Wtedy wiadomo, że zarejestrowany obraz to nie ściema. Nie fałszerstwo. Że to, co wylatuje z lufy, to prawda i absolut. Który dobrze wycelowany, gdy dosięgnie i trafi, to skończy. Skończy coś, kogoś. Przerwie jakąś myśl, marzenia, troski i rozterki. Nie będzie już odwrotu jak w komputerze, gdzie mamy wiele żyć. Jak ktoś pociskiem wyłączy, to na amen.)
Podobno każdy pisarz pisze dla swojego idealnego czytelnika. Nie bardzo wiem, jak wygląda czytelnik Krzysztofa Millera; może jest czterdziestolatkiem w bojowym hełmie z eBaya i spodniach khaki, lubiącym rwane zdania oraz męską narrację (cokolwiek by to miało oznaczać)? A może w ogóle nie istnieje i Autor nie zastanawiał się nad nim ni minuty, zwłaszcza że (do czego sam się pod koniec książki przyznaje) Miller pisać nie lubi, a i na pytanie: po co pisze? odpowiedzieć nie potrafi. Nie mam pojęcia. Wiem jedno – ja tym czytelnikiem nie jestem. Poza niespotykanie dużą dawką skrupułów i współczucia dla fotografowanych, wyborem świetnych zdjęć, paroma historycznymi nazwiskami oraz trzeszczącym stylem – co akurat do zalet nie należy – nie znalazłam w „13 wojnach” zbyt wiele.
Ola Lubińska
(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Znak)