Ponad
dekadę temu bez opamiętania lataliśmy całą watahą dzieciaków
po okolicznych blokach, spisując pracowicie i przerysowując do
kajecików zagadkowe zdania oraz niezwykłe wizerunki: Punx not
dead, umieszczony zaraz obok Skins not dead, Trust no
one (pod rysunkiem dość przerażającego kosmity), anarchie,
celtyki i inne frapujące bazgroły, produkowane przez naszych
nieco bardziej posuniętych w latach kolegów. Zebrany materiał
naukowy zanosiliśmy następnie do starszych braci, ci zaś z
nieukrywaną radością zbywali nas półsłówkami, strzegąc
zazdrośnie swojej sekretnej wiedzy. Wszędzie podejrzewaliśmy
istnienie magii albo sygnałów, to był dobry czas. A nasze
zachowanie – symptomatyczne; ludzie niechętnie pozbywają się
skąpych resztek tajemniczości! Opornie szło Champollionowi
Młodszemu przekonanie Francuzów, by uwierzyli w hieroglify, będące
banalnym zapisem alfabetycznym. Teoria, jakoby były to symbole,
których prawdziwe znaczenie rozpłynęło się bezpowrotnie w
czasie, była przecież tak kusząca! Bez przerwy szukając ukrytych znaczeń i obrazów dostrzegamy twarz diabła w chmurach dymu unoszącego się nad WTC, a w zwęglonym toście – Jezusa.
Poza dekoracjami niewiele się zmienia. Artyści piszczą z radości,
Juan Eduardo Cirlot zaciera ręce, chwyta za pióro i pisze książkę, Znak zaś wydaje ją w Polsce: raz, drugi, trzeci.
Słownik
Symboli to coś więcej, niż słownik; te ubarwiane są zwykle
nie przez styl, w jakim napisano hasła, a przez tematykę, ich
wartość zaś jest ściśle związana z użytecznością. Z
Cirlotowskim jest tymczasem inaczej: autor, lekce sobie ważąc
precedensy, zdaje czytelnikom relacje z osobistych poszukiwań. Z
rozmachem umieszcza liczne odwołania do Mircei Eliadego, Gastona
Bachelarda, Junga i miriadów innych, piętrząc – zwłaszcza w
Przedmowie – kolumny kursywy. Do tego pisze w sposób tak
charakterystyczny, że książka
dryfuje swobodnie od dwudziestowiecznego słownika do alchemicznego
tomu i nie wiadomo, czy chodzi bardziej o przekazanie wiedzy, czy o
oddanie nastroju niewiadomej, dziesiątek kręgów wtajemniczeń, a
może o jedno i drugie.
Przy
tym wszystkim jednak pisarz nie traci zdrowego rozsądku. Nie
wiedzieć czemu utarło się, że nauczyciel łaciny musi koniecznie
postulować jej niezbędność we wszystkich dziedzinach, a filozof –
wieszczyć koniec świata magicznym sposobem nadchodzący akurat
zaraz za nieznajomością Wittgensteina, zamiast stwierdzić, że
znajomość obu jest użyteczna, bo zwyczajnie przydają kolorytu
postrzeganiu świata. Okazuje się, że czytanie absolutnie
wszystkiego, zarówno w sztuce, jak i w rzeczywistości, przez
pryzmat ukrytych znaczeń Cirlot uważa za grubą przesadę.
Interpretacja dzieła nie zastępuje dosłownego sensu i nie
przesłania urody utworu – jedynie wzbogaca go. W codziennym życiu
zaś kategorie symboliczne przestają być adekwatne, bo niezależnie
od tego, w jaki sposób zinterpretuję mały, porcelanowy kubek,
ostatecznie i tak napiję się z niego herbaty.
Błędem artysty,
czy literata-symbolisty było właśnie pragnienie przekształcenia
całej sfery rzeczywistości w ciąg niepochwytnych korespondencji, w
zespół obsesyjnych analogii; nie rozumieli oni, że sfera
symboliczna przeciwstawia się sferze egzystencjalnej i że jej prawa
ważne są tylko we właściwym dla niej środowisku.
[…]
Wracając do kwestii
wyodrębnienia zakresu symbolu, i gwoli dokładniejszego określenia
celu tej pracy odwołamy się do przykładu fasady klasztoru, w
której dostrzec możemy: a) piękno całości, b) technikę
wykonania całej konstrukcji i c) styl, który reprezentuje, wraz z
jego implikacjami historycznymi i geograficznymi, d) mniej lub
bardziej wyraźne wartości kulturowe i religijne itd., ale również
x) symboliczny sens form. W tej sytuacji zrozumienie symbolicznego
sensu ostrołuku poniżej rozety staje się wiedzą absolutnie różną
od pozostałych, wymienionych wyżej jej rodzajów. […] Fakt, że
krużganek romański dokładnie pokrywa się z pojęciem temenos
(przestrzeni sakralnej) i z obrazem duszy, ze studnią i źródłem
centralnym, będącym sūtrātma
(srebrną nicią), które poprzez centrum wiąże zjawisko z jego
początkiem – w niczym nie nadweręża ani nawet nie zmienia
rzeczywistości architektonicznej i użytkowej tegoż krużganka,
lecz tylko wzbogaca jego sens dzięki owemu utożsamieniu z „formą
wewnętrzną”, tzn. z duchowym archetypem.
A
ponieważ nie ma róży bez kolców, zajmę się teraz kolcami.
Książka poprzedzona jest monstrualnym, ponad
pięćdziesięciostronicowym wstępem, wprowadzającym co słabiej
zorientowanych (jak również po prostu ciekawskich) w dzieje symboli
wschodu, zachodu, snów, w ich psychologię, i tak dalej, i tak
dalej, a przede wszystkim – w tok myślenia i poglądy Cirlota. Z
racji rozmiarów oraz specyfiki nie polecam omijania go; problem w
tym, że ma on jedną, za to zasadniczą wadę, sprawiającą, że
dla wielu osób będzie stracony, niezależnie od stopnia jego
rzetelności. Chodzi o język, odrzucający każdego miłośnika
prostego stylu. Zdania wielokrotnie złożone narastają jedno po
drugim, przetykane myślnikami, średnikami, wtrąceniami wtrącanymi
do wtrąceń, a to wszystko okraszone, jak w cytacie, temenosami,
sūtrātmami
do potęgi n-tej, wymagającymi od niewprawionych lektury słownika
ze słownikiem, albo i encyklopedią pod ręką. W żadnym z haseł,
pewnie z racji ich długości, nie jest to tak uderzające, jak tu.
Słownik
symboli od lat pozostaje jedną z najpopularniejszych pozycji w
swojej kategorii, wersja portugalska doczekała się aż dziesięciu
edycji. Trudno się temu dziwić – zamiast chłodnej neutralności
czytelnik otrzymuje napisaną językiem literackim relację z dziejów
danego symbolu, prowadzoną przez kompetentnego erudytę,
zafascynowanego omawianym tematem. Wypełnione dziesiątkami rycin
opus magnum Cirlota pozwala dodatkowo na przegląd
wszystkiego, o czym ten opowiada, zastosowanego w praktyce, we
wszystkich możliwych epokach z przewagą tych dawno minionych.
Polecam.
(Tekst pierwotnie ukazał się na portalu Lubimy Czytać. Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Znak)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz