Odczytujemy
w świątyniach nazwiska podróżnych, to nam się wydaje bardzo
błahe i puste. Są tam takie, których wyrycie zabrało ze trzy dni;
tak głęboko był nacięty głaz. Niektóre spotyka się wszędzie –
niesłychana jest wytrwałość głupoty. Zwłaszcza niejaki Vidua
prześladuje nas wszędzie. Przedwczoraj Maks [Maxime
du Camp – przyp. Aut.] znalazł nazwisko tego biednego
Darceta. Litery zacierają się tu pod działaniem powietrza, podczas
gdy jego ciało gnije tam, w trzeciej części świata. Bez wątpienia
to biedne nazwisko, już na wpół zatarte, najdłużej przetrwa po
nim.1
Dyr
jest głupi. Napis, wykonany
czarnym, śmierdzącym markerem na drzwiach szkolnej toalety wysychał
leniwie w popołudniowym słońcu, mniej-więcej na wysokości twarzy
dwunastolatki. Oddaliłam się o kilka kroków, aby ocenić dzieło,
tymczasem moja koleżanka stała na czatach, oceniając położenie
patrolujących korytarze nauczycieli dyżurnych. Nasza ostrożność
wisiała na rzeczywistym zagrożeniu jak zbyt wielkie spodnie i
wszystko to razem wzięte wydawało się dość żenujące – małe,
zniekształcone litery (by nikt nie połączył charakteru pisma z
piszącą), wypukłe zacieki brudnobrązowej farby olejnej oraz
pomieszczenie, z którego każdy uczeń korzystał jak najrzadziej –
ale adrenalina, jak uczy doświadczenie, każdego potrafi przekonać
do swojej wersji wydarzeń. Dwie guerrillas
na finiszu niebezpiecznej misji, tak z upodobaniem myślałyśmy na
temat swój i naszego wyczynu. „Kto z nas nie bazgrał –
długopisem, flamastrem, ołówkiem albo ryjąc cyrklem – po
szkolnych ławkach albo po ściankach w szatni?” – pyta we
wstępie do drugiej części Polskiego Street Artu
Marcin Rutkiewicz. Bazgrałam i niewiele brakowało, bym nabazgrała
epitafium: dyrektor zginął tragicznie wraz z ukochanymi gołębiami
pod gruzami katowickiej hali kilka lat później. Pozostaje mieć
nadzieję, że do tego czasu z napisu nie pozostała nawet kropka
tuszu.
Podróżujący
po Egipcie francuscy turyści sprzed dwóch wieków nie byli aż tak
delikatni, a ryte na pozostałościach świątyń ślady ich
obecności nadal są doskonale widoczne. „Niejaki Vidua” i
„biedny Darcet” zadowalali się jednak ogłaszaniem wszech i
wobec własnych nazwisk wraz z rokiem wyprawy, dając święty spokój
dyrektorom, belfrom i kochankom; być może zdawali sobie sprawę z
tego, ile przetrwają ich krotochwile. O, mury,
przyjęłyście już tyle
nudnego graffiti, że dziwi mnie, iż jeszcze nie
obróciłyście się w ruinę –
napisał na jednej z kolumn pompejańskiego perystylu jakiś Gajusz
albo Fileros blisko dwa tysiące lat temu, poświadczając, że
zblazowany
malkontent, tak samo
jak bazgranie po ścianach, bynajmniej nie jest nowym wynalazkiem.
Otóż mury stoją, mają się dobrze i bez większego wysiłku
przyjmują kolejne pokolenia writerów, street artowców oraz
dwunastolatek. Efektem takiego stanu rzeczy jest, wspomniany już
akapit temu, Polski Street Art 2.
Na
książkę składają
się setki unikatowych zdjęć i teksty dwojakiego rodzaju. Po
pierwsze: teoretyczne, wprowadzające laika w historię światowego i
polskiego writingu w pigułce, w różnice pomiędzy graffiti i
street artem, w charakterystykę działań writerskich, murali,
wlepek, instalacji, a także ich podgatunków. Druga kategoria to te,
traktujące o twórcach, mające niekiedy formę wywiadu, czasami zaś
biogramu, krótkiego lub dłuższego. Oficjalny styl artykułów
Rutkiewicza oraz Hunkiewicza oraz wypowiedzi niektórych artystów
bardzo przyjemnie współbrzmią ze swobodnymi, najeżonymi slangiem
uwagami innych. Z jednej strony skodyfikowane filozofie twórcze, z
drugiej – zajawkowicze, „rolada z modrą kapustą i kluski”.
Daje to w sumie bardzo przyjemny mariaż rozmaitych rejestrów. Album
sam w sobie również nie jest jednolity. Niby w tytule pojawia się
jedynie street art, ale w treści co i rusz powraca klasyczne,
tworzone nielegalnie graffiti. Konflikt pomiędzy tymi dwiema
dziedzinami stanowić miał zresztą kanwę, na której osnuto całą
publikację, stąd podtytuł: „Pomiędzy anarchią a galerią”.
Jaki jest wynik starcia, nie zdradzę.
Mona
Tusz do wykonania swoich murali użyła kawałeczków luster i
fragmentów zielonego szkła. Poprzyklejane do ścian bemowskiej
Galerii Forty/Forty reagują na zmieniające się oświetlenie,
błyszcząc w ciemnych, sklepionych kolebkowo pomieszczeniach.
Nienaturalnie jasne w porównaniu z burym, brudnym tynkiem,
zachęcają, by podejść bliżej. Jakkolwiek dobra by była książka
– a jest świetna, fascynująca, wciągająca – sztuka uliczna
najlepiej prezentuje się na żywo, kiedy można ją pomacać, ocenić
jej rozmiary, obejrzeć kontekst, w jakim powstała. Wyłączenie
komputera i wyjście z domu to całkiem dobra pozycja startowa.
Ola
Lubińska
(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu carta blanca)
__________________________
1Gustave
Flaubert, Listy, Warszawa 1957, s. 85-86.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz