poniedziałek, 1 kwietnia 2013

„Ufajnianie miasta”

Odczytujemy w świątyniach nazwiska podróżnych, to nam się wydaje bardzo błahe i puste. Są tam takie, których wyrycie zabrało ze trzy dni; tak głęboko był nacięty głaz. Niektóre spotyka się wszędzie – niesłychana jest wytrwałość głupoty. Zwłaszcza niejaki Vidua prześladuje nas wszędzie. Przedwczoraj Maks [Maxime du Camp – przyp. Aut.] znalazł nazwisko tego biednego Darceta. Litery zacierają się tu pod działaniem powietrza, podczas gdy jego ciało gnije tam, w trzeciej części świata. Bez wątpienia to biedne nazwisko, już na wpół zatarte, najdłużej przetrwa po nim.1 
Dyr jest głupi. Napis, wykonany czarnym, śmierdzącym markerem na drzwiach szkolnej toalety wysychał leniwie w popołudniowym słońcu, mniej-więcej na wysokości twarzy dwunastolatki. Oddaliłam się o kilka kroków, aby ocenić dzieło, tymczasem moja koleżanka stała na czatach, oceniając położenie patrolujących korytarze nauczycieli dyżurnych. Nasza ostrożność wisiała na rzeczywistym zagrożeniu jak zbyt wielkie spodnie i wszystko to razem wzięte wydawało się dość żenujące – małe, zniekształcone litery (by nikt nie połączył charakteru pisma z piszącą), wypukłe zacieki brudnobrązowej farby olejnej oraz pomieszczenie, z którego każdy uczeń korzystał jak najrzadziej – ale adrenalina, jak uczy doświadczenie, każdego potrafi przekonać do swojej wersji wydarzeń. Dwie guerrillas na finiszu niebezpiecznej misji, tak z upodobaniem myślałyśmy na temat swój i naszego wyczynu. „Kto z nas nie bazgrał – długopisem, flamastrem, ołówkiem albo ryjąc cyrklem – po szkolnych ławkach albo po ściankach w szatni?” – pyta we wstępie do drugiej części Polskiego Street Artu Marcin Rutkiewicz. Bazgrałam i niewiele brakowało, bym nabazgrała epitafium: dyrektor zginął tragicznie wraz z ukochanymi gołębiami pod gruzami katowickiej hali kilka lat później. Pozostaje mieć nadzieję, że do tego czasu z napisu nie pozostała nawet kropka tuszu.
 
Podróżujący po Egipcie francuscy turyści sprzed dwóch wieków nie byli aż tak delikatni, a ryte na pozostałościach świątyń ślady ich obecności nadal są doskonale widoczne. „Niejaki Vidua” i „biedny Darcet” zadowalali się jednak ogłaszaniem wszech i wobec własnych nazwisk wraz z rokiem wyprawy, dając święty spokój dyrektorom, belfrom i kochankom; być może zdawali sobie sprawę z tego, ile przetrwają ich krotochwile. O, mury, przyjęłyście już tyle nudnego graffiti, że dziwi mnie, iż jeszcze nie obróciłyście się w ruinę – napisał na jednej z kolumn pompejańskiego perystylu jakiś Gajusz albo Fileros blisko dwa tysiące lat temu, poświadczając, że zblazowany malkontent, tak samo jak bazgranie po ścianach, bynajmniej nie jest nowym wynalazkiem. Otóż mury stoją, mają się dobrze i bez większego wysiłku przyjmują kolejne pokolenia writerów, street artowców oraz dwunastolatek. Efektem takiego stanu rzeczy jest, wspomniany już akapit temu, Polski Street Art 2.

Na książkę składają się setki unikatowych zdjęć i teksty dwojakiego rodzaju. Po pierwsze: teoretyczne, wprowadzające laika w historię światowego i polskiego writingu w pigułce, w różnice pomiędzy graffiti i street artem, w charakterystykę działań writerskich, murali, wlepek, instalacji, a także ich podgatunków. Druga kategoria to te, traktujące o twórcach, mające niekiedy formę wywiadu, czasami zaś biogramu, krótkiego lub dłuższego. Oficjalny styl artykułów Rutkiewicza oraz Hunkiewicza oraz wypowiedzi niektórych artystów bardzo przyjemnie współbrzmią ze swobodnymi, najeżonymi slangiem uwagami innych. Z jednej strony skodyfikowane filozofie twórcze, z drugiej – zajawkowicze, „rolada z modrą kapustą i kluski”. Daje to w sumie bardzo przyjemny mariaż rozmaitych rejestrów. Album sam w sobie również nie jest jednolity. Niby w tytule pojawia się jedynie street art, ale w treści co i rusz powraca klasyczne, tworzone nielegalnie graffiti. Konflikt pomiędzy tymi dwiema dziedzinami stanowić miał zresztą kanwę, na której osnuto całą publikację, stąd podtytuł: „Pomiędzy anarchią a galerią”. Jaki jest wynik starcia, nie zdradzę.

Mona Tusz do wykonania swoich murali użyła kawałeczków luster i fragmentów zielonego szkła. Poprzyklejane do ścian bemowskiej Galerii Forty/Forty reagują na zmieniające się oświetlenie, błyszcząc w ciemnych, sklepionych kolebkowo pomieszczeniach. Nienaturalnie jasne w porównaniu z burym, brudnym tynkiem, zachęcają, by podejść bliżej. Jakkolwiek dobra by była książka – a jest świetna, fascynująca, wciągająca – sztuka uliczna najlepiej prezentuje się na żywo, kiedy można ją pomacać, ocenić jej rozmiary, obejrzeć kontekst, w jakim powstała. Wyłączenie komputera i wyjście z domu to całkiem dobra pozycja startowa.

Ola Lubińska

(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu carta blanca)  
__________________________
1Gustave Flaubert, Listy, Warszawa 1957, s. 85-86.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz