Wariacka powieść podmiejska osnuta na kanwie zabawy w głuchy telefon –
tak w skrócie można opisać „Psią trawkę” Queneau. Kto mieszkał kiedyś w
malutkich miasteczkach albo bywa na wsi, kojarzy być może duszną
atmosferę, w której ludzie podsłuchują to, co nie przeznaczone dla nich,
słyszą z tego tylko połowę, rozumieją jeszcze mniej i dopowiadają sobie
całą resztę. Na farsę – materiał idealny. Tyle tylko, że z początku nic
jej nie zapowiada. Czytałam blurb z tylnej części obwoluty,
obiecujący mi jakiś skarb, polowanie. Tymczasem mija kilkadziesiąt stron
i widzę coś zupełnie innego. O co chodzi?
Piotr Wielki, miłośnik obserwowania przemykających przez miasto
płaskich ludzkich sylwetek, po kilku latach rutynowego przesiadywania w
kawiarni całkiem niespodziewanie skupia się na jednej, a im więcej uwagi
jej poświęca, tym bardziej ta wyodrębnia się, tym bardziej się
uniezależnia i tym mniej wiadomo o niej z góry. Zaintrygowany, podąża za
nią aż na przedmieścia, jak autor, który znienacka postanowił wkraść
się pomiędzy swoich bohaterów, albo kolejna postać, albo diabli wiedzą,
kto jeszcze. A tam, wśród zbyt ciekawskich oczu i zbyt chłonnych uszu,
okładkowe zapowiedzi zaczynają się spełniać.
Przetłumaczona po raz pierwszy na język polski powieść może się
wydawać surrealistyczna i przypadkowa, jednak tylko wtedy, kiedy
czytelnik nie wie nic o OuLiPo, o pisarskim credo Autora, słowem –
kiedy nie ma pojęcia, co tak naprawdę czyta. Nie dajcie się zwieść.
Queneau był jak Flaubert: programował dzieła z bezlitosną
skrupulatnością; elementy zazębiają się, odbijają i rymują w nich wedle
skalkulowanych wytycznych, zaś wszelki chaos jest jedynie pozorem.
Zresztą, o „Psiej trawce” można pisać tak, jak pisze się czasem o
arcydziele Flauberta. Niezbyt uważni czytelnicy „Pani Bovary” zarzucają
autorowi miałkość bohaterów, którym trudno współczuć, z którymi nie
bardzo da się utożsamić i w ogóle nie wiadomo, co z nimi począć.
Rzeczywiście, bez zdolności do zauważenia korespondujących ze sobą
znaczących detali arcydzieła formowane w oparciu o szacunek dla ścisłej
dyscypliny tracą część swej urody. Czy dzieje się tak w przypadku nowego
Queneau? Niekoniecznie. Ponieważ Pan Raymond był świetnym pisarzem,
teoretyczny szkielet może spokojnie pozostać niezauważony pod solidną
warstwą mięśni i dopóki nie uznacie za cel swojego życia wyławianie
„reguł równie ścisłych jak reguły sonetu” przy pogłębionej lekturze, nie
musicie poświęcać temu zagadnieniu ani chwili, by całkiem dobrze bawić.
Ola Lubińska
(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu WAB)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz