Dzień dobry, nazywam się Ola, a to jest kolejna próba pojęcia niemożliwego.
(Miejsce na Twój ulubiony górnolotny cytat o książkach)
niedziela, 25 stycznia 2015
R jak Rams, S jak slums

Zaskoczył mnie format i wygląd. Po małym, powalająco zgrabnym „Języku
rzeczy” spodziewałam się czegoś podobnego, tymczasem z poprzednika
została tylko Calluna. „B jak Bauhaus” nie przypomina już książki
podróżnej – jest spory, w twardej oprawie i, pomimo lżejszego papieru, w
ogólnym rozrachunku dużo cięższy. Wydanie zyskało za to świetną
ilustrację na okładce; przypomina plansze w dwuwymiarowych grach point'n'click:
chaotyczne nagromadzenie szczegółów, które w miarę przyglądania się
stają się nieco bardziej jasne. Jumbo Jet, Gropius, krzesło Eamesów, a
nad nimi cytrusowy pająk Juicy Salif i grzyb atomowy (będący w
rzeczywistości mięciutką poduszką). Fantastyczne. Polskie wydanie jest
pod tym względem dużo ładniejsze niż oryginał, chociaż brakuje mi
ciekawych stron początkowych każdego z rozdziałów, które znajdowały się w
angielskiej wersji książki. Nie można jednak mieć wszystkiego.
Zrezygnowano także ze specyficznego pomarańczu poprzedniej książki
Sudjica, decydując się na żółć. „Język rzeczy” przywodził mi na myśl
klasy w tysiąclatkach, malowane do połowy wysokości ściany śliską farbą
olejną; „B jak Bauhaus” jest przyjemniejszy dla oka.
W eseju o Levi-Straussie Susan Sontag zauważyła, że każda wielka książka nosi znamiona absolutnie osobistej.
Trudno się z nią nie zgodzić. Nie wiem wprawdzie, czy zdradzanie
czytelnikom, jak bardzo wyłożony śmieciami jest samochód autora albo
jakie ubrania nosił w czasach młodości to jest dokładnie ten rodzaj
„osobistego”, o jaki jej chodziło, lecz każdy z tych szczegółów świetnie
sprawdzał się podczas czytania. Nie wiem też, czy „B jak Bauhaus” to
książka „wielka”, ale „świetna” i „wciągająca” brzmią nie gorzej. To
kolejne wcielenie Sudjica dociekliwego, zastanawiającego się nad naturą
takich zjawisk, jak „dizajn krytyczny” czy „ornament” i zadającego
mnóstwo pytań. Jedynym przykrym uczuciem, które pozostało mi po
(podwójnej!) lekturze to żal, że nigdzie nie można obejrzeć marynarki od
Margaret Howell czy autentycznej (cokolwiek to znaczy) fishtail parki autora.
Ola Lubińska
(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Karater)
Łuskanie postaci
Wariacka powieść podmiejska osnuta na kanwie zabawy w głuchy telefon –
tak w skrócie można opisać „Psią trawkę” Queneau. Kto mieszkał kiedyś w
malutkich miasteczkach albo bywa na wsi, kojarzy być może duszną
atmosferę, w której ludzie podsłuchują to, co nie przeznaczone dla nich,
słyszą z tego tylko połowę, rozumieją jeszcze mniej i dopowiadają sobie
całą resztę. Na farsę – materiał idealny. Tyle tylko, że z początku nic
jej nie zapowiada. Czytałam blurb z tylnej części obwoluty,
obiecujący mi jakiś skarb, polowanie. Tymczasem mija kilkadziesiąt stron
i widzę coś zupełnie innego. O co chodzi?
Piotr Wielki, miłośnik obserwowania przemykających przez miasto
płaskich ludzkich sylwetek, po kilku latach rutynowego przesiadywania w
kawiarni całkiem niespodziewanie skupia się na jednej, a im więcej uwagi
jej poświęca, tym bardziej ta wyodrębnia się, tym bardziej się
uniezależnia i tym mniej wiadomo o niej z góry. Zaintrygowany, podąża za
nią aż na przedmieścia, jak autor, który znienacka postanowił wkraść
się pomiędzy swoich bohaterów, albo kolejna postać, albo diabli wiedzą,
kto jeszcze. A tam, wśród zbyt ciekawskich oczu i zbyt chłonnych uszu,
okładkowe zapowiedzi zaczynają się spełniać.
Przetłumaczona po raz pierwszy na język polski powieść może się
wydawać surrealistyczna i przypadkowa, jednak tylko wtedy, kiedy
czytelnik nie wie nic o OuLiPo, o pisarskim credo Autora, słowem –
kiedy nie ma pojęcia, co tak naprawdę czyta. Nie dajcie się zwieść.
Queneau był jak Flaubert: programował dzieła z bezlitosną
skrupulatnością; elementy zazębiają się, odbijają i rymują w nich wedle
skalkulowanych wytycznych, zaś wszelki chaos jest jedynie pozorem.
Zresztą, o „Psiej trawce” można pisać tak, jak pisze się czasem o
arcydziele Flauberta. Niezbyt uważni czytelnicy „Pani Bovary” zarzucają
autorowi miałkość bohaterów, którym trudno współczuć, z którymi nie
bardzo da się utożsamić i w ogóle nie wiadomo, co z nimi począć.
Rzeczywiście, bez zdolności do zauważenia korespondujących ze sobą
znaczących detali arcydzieła formowane w oparciu o szacunek dla ścisłej
dyscypliny tracą część swej urody. Czy dzieje się tak w przypadku nowego
Queneau? Niekoniecznie. Ponieważ Pan Raymond był świetnym pisarzem,
teoretyczny szkielet może spokojnie pozostać niezauważony pod solidną
warstwą mięśni i dopóki nie uznacie za cel swojego życia wyławianie
„reguł równie ścisłych jak reguły sonetu” przy pogłębionej lekturze, nie
musicie poświęcać temu zagadnieniu ani chwili, by całkiem dobrze bawić.
Ola Lubińska
(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Lubimy Czytać; za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu WAB)
Subskrybuj:
Posty (Atom)