środa, 7 września 2011

Books, books, books

Jeszcze kilka tygodni temu byłam w tym błogosławionym stanie, w którym człowiek ma leciutką jak piórko świadomość, że przeczytał dokładnie wszystkie woluminy, które są w jego posiadaniu; innymi słowy - ma odhaczoną całą listę, która składa się na jego biblioteczkę, co do jednej książeczki. Kom-plet. O, Jezu! To błogie poczucie ukończenia jakiegoś zadania: można stanąć wyprostowanym i przez pięć minut nie mieć niczego rozgrzebanego na głowie! Rzecz wyjątkowa w codzienności rasowego prokrastynata.

No, nieważne. Skończyło się.

Zwyczaj mam taki, że grupa przedmiotów, na które przeznaczam lwią część dochodów, ulega regularnym zmianom. Raz są to ubrania, raz płyty, innym razem - książki właśnie. A kiedy zaczynam kupować, robię to kompulsywnie i nie wydaję właściwie na nic innego. Paczki przychodzą do mnie z różnych zakątków świata falami, jedna za drugą, dopóki fundusze, przeznaczone na tę dziką orgię, nie rozpadną się w proch i pył posiadania. Wówczas się zaczyna. Przesłuchiwanie i ślęczenie nad drukiem. Teraz mam tak właśnie; problem w tym, że sinusoida nie chce przeskoczyć, co skutkuje właściwie nieprzerwanym wynajdowaniem nowych dziełek: a to jakiś Stempowski, a to Hatzfeld do zrecenzowania, tu encyklopedia typografii, tam teksty o wzornictwie. Do tego pozycje wypożyczone, które trzebaby poznać w pierwszej kolejności. Powiedzmy to sobie stanowczo: nie ma właściwie szans, abym w ciągu najbliższej dekady przeczytała chociażby to, co Rafał już zgromadził u siebie, a jeżeli będę kupować w tym tempie, to w ogóle nigdy nie zdołam tego ogarnąć i zamieszkam na świetnie wyposażonym, sporych rozmiarów cmentarzysku książek odłożonych na półkę. Dobrze, że nie trzeba rozcinać już stron, bo od razu wszystko byłoby jasne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz