Hmmm.
Sztuka współczesna to
jest coś takiego, jak Bóg. Kiedy mówisz o Bogu, prawdopodobnie
usłyszysz, że tylko biedny, otumaniony idiota może wierzyć, iż
to ma sens, bo naprawdę chodzi wyłącznie o oszukiwanie ludzi,
którzy pragną być oszukani. Tak będzie twierdzić połowa Twoich
słuchaczy. Druga połowa zarzuci pierwszej kompletny brak
zrozumienia oraz złe podejście. I kiedy te dwie grupy skoczą sobie
do gardeł, Ty będziesz mógł w spokoju zastanawiać się, jak
sprawy mają się w tak zwanej rzeczywistości.
A jak się mają?
Trudno powiedzieć.
Zgodnie ze wstępem do
tekstu o metaforze autorstwa Maxa Blacka*,
wszystko, co traktujemy w kategorii sztuki, będziemy w stanie
zinterpretować jako sztukę. W czasach, w których pozbawieni
zostaliśmy jako odbiorcy tego niezawodnego kryterium oceny dobrego
dzieła, jakim była niegdyś (przynajmniej w malarstwie) doskonała
sprawność techniczna plus realizm, trudno jest nie kwitować
znaczącym fuknięciem wernisaży, czy performansów. Tym bardziej,
że „[...]
sztuka staje się w coraz większym stopniu domeną specjalistów.
Najciekawsze i najbardziej twórcze dokonania artystyczne nie są
dostępne dla osób o wykształceniu ogólnym -- mówią
wyspecjalizowanym językiem i trzeba włożyć wiele wysiłku w ich
odczytanie. [...] Paralela między zupełną niezrozumiałością
sztuki współczesnej a nowoczesnej nauki jest zbyt wyraźna, by ją
przeoczyć.“ (To
Susan Sontag i myślę,
że ma rację.)
Czekając
na Przewodnik
po sztuce współczesnej
Susie Hodge wyobrażałam sobie przewrotną i zabawną książkę,
zdatną
do polecenia tym,
którzy do dokonań Hirsta albo Emin mają stosunek może nie wrogi
(na to nie pomoże nic, to
kwestia oprogramowania mózgu),
ale jeszcze nieokreślony. Uroczy podtytuł – Dlaczego
pięciolatek nie mógł tego zrobić?
– podsycał jedynie moje nadzieje. Co zostało z nich po lekturze i
dlaczego tak niewiele?
Po
pierwsze: wspominając o pięciolatku, Hodge była śmiertelnie
poważna. Wcale nie wymyślała (o
czym byłam przekonana do samego końca)
chwytliwego
hasła
na okładkę,
ale tworzyła główny punkt zaczepienia całego kompendium. Każde
opisane przez
nią dzieło zostało opatrzone krótką notką, wyjaśniającą
całkiem serio, dlaczego dziecko nie mogłoby wykonać
danego obiektu.
Problem
w tym, że lwią
część
tych zapisków streścić by można mniej-więcej tak: „Wiecie
co,
pięciolatek
jak najbardziej mógłby to zrobić,
ale nie mógłby tego wymyślić.”
Pokażę
to na przykładzie. Kroki Marclaya, strona 166-167.: „[...]dziecko
umiałoby pokryć podłogę płytami i zaprosić ludzi do chodzenia
po nich, ale czy po to, żeby jak Marclay, badać związki między
wzrokiem i słuchem?”
Po
drugie: nie
jestem pewna,
czy
jedynymi ludźmi, których Hodge przekona swoją
książką
do sztuki współczesnej, nie
będą
przypadkiem
miłośnicy
sztuki współczesnej. Oto komentarz
do Olympii Cy Twombly'ego:
Porównywany często do dziecięcych bazgrołów obraz wydaje się wystarczająco nieskomplikowany, aby mógł wykonać go pięciolatek. Ale te rozrzucone w nieładzie bazgroły nie są, jakie są, z powodu braku umiejętności. Są próbą wejrzenia w egzystencję człowieka, kontemplacją i szukaniem związków z klasyczną sztuką i literaturą. To odważna konfrontacja z postawą tak pewnych siebie ekspresjonistów abstrakcyjnych, która trudno poddaje się analizie, tak jak dziecięca bazgranina.
„Próbą
wejrzenia w egzystencję człowieka”. Ci,
którzy nawet Pollocka uznają za bezsensowne bazgroły,
po przeczytaniu tak oczywistego
i jednoznacznego
wyjaśnienia z pewnością doznają
oświecenia, po czym
migiem pobiegną do Zachęty, pomstując
na lata
życia w ignorancji. W
związku z tym pojawia się pytanie: kto ma kupić książkę
jednocześnie zbyt abstrakcyjną dla laików i zbyt oczywistą dla
znawców tematu?
Oraz
drugie: czy jakakolwiek książka zdoła przekonać amatorów,
by porzucili opozycję ładnie-nieładnie dla intelektualnych
metafor? I trzecie: właściwie
dlaczego
mieliby to robić, skoro
– jak udowadnia gros dzieł, nawet w samym Przewodniku
– można mieć to
wszystko,
a
nawet
jeszcze więcej?
Wyjątkowo
dobrze
opracowane
są natomiast
strony otwierające każdy z pięciu rozdziałów. Umieszczono
na nich jednokolorowe kształty wszystkich dzieł wraz z tytułami,
numerami stron oraz skalą. Pozwala ona zorientować się w
rozmiarach prac oraz porównać je wzajemnie. Pierwszy
raz spotkałam się z takim rozwiązaniem i uważam je za bardzo
przyjemne.
Przewodnik
w
ogóle jest
udany pod względem wizualnym; także format, choć dość nietypowy
(książka ma ok.
14cm x 20cm)
świetnie sprawdza
się w podróży. To
oraz fakt, że dzięki Hodge obejrzeć sobie można zestawienie
problematycznych-acz-uznanych dzieł od Muncha do Ai Weiweia, a także
poczytać o kontekstach historycznych, zamykają listę pochwał.
Każda
książka o zbliżonej tematyce przybliża mnie do uznania
prawdziwości wniosku, że sztuka współczesna już absolutnie,
w stu procentach nie nadaje się do tego, aby o niej mówić, a
ewentualnie do medytacji, w
której
zdumiewające skojarzenia, czy niezwykłe metafory uruchomią nowe
procesy myślowe, bądź nie, a
to, czy ów proces się dokona, zależy w równym stopniu od
indywidualnego oprogramowania, co wiary.
Używałam
anegdoty
Maxa
Blacka, by przypomnieć, że żyjemy w świecie, w którym i wiersze,
i sensy w ogóle, i interpretacje, i dzieła sztuki są tam, gdzie
ich szukamy. Jeżeli nie chcemy szukać, zależy nam natomiast,
by treści zostały dostarczone, zauważymy jedynie drwinę z naszego
zdrowego rozsądku. Poza
tym wierzę
w Czynnik
X. Czynnik
X to jest coś nieopisywalnego, co sprawia, że jakieś dzieło, jego
kompozycja, czy jakiś maleńki element (a
prawdopodobnie to wszystko razem)
chwyta Twój umysł w kleszcze, by już go nie puścić. Znowu
zacytuję Sontag: „Nie potrzebujemy hermeneutyki a erotyki sztuki”.
Nie
potrzebujemy tak
bardzo
intelektualnego gadania i suchych interpretacji, jak
„telltale tingle”, dreszczu,
płynącego
przez kręgosłup, który
nie jest wynikiem odczytywania dzieła ani umysłem, ani sercem.
Czy Hodge jest w stanie wskazać Czynnik
X? Nie wydaje mi się; jej
wyjaśnienia to mariaż umysłu wytrenowanego w poszukiwaniu znaczeń
i znajomości historii sztuki, a słowo 'piękno' nie pojawia się
chyba ani razu.
Czy Czynnik
X
jest obecny w przynajmniej niektórych pracach z Przewodnika?
No
pewnie,
tylko
spróbujcie się z tego doktoryzować.
***
***
Kiedy
mój partner i ja poszliśmy po raz pierwszy na wystawę sztuki
współczesnej, jego umysł był programowo
zamknięty, mój zaś – programowo
otwarty na
oścież,
razem z framugami, tak
że, zgodnie z powiedzeniem, mózg
łatwo mógł
z niego wypaść i klasnąć mokro
o posadzkę.
Rafał
odrzucał każde dzieło, do odczytania którego trzeba było
przebrnąć przez traktat filozoficzny, natomiast ja byłam tak
zajęta czytaniem traktatów, że obrazy i rzeźby były mi w
zasadzie niepotrzebne. Czy
to nie jest doskonała ilustracja, która mówi więcej, niż tysiąc
słów?
Po
dłuższym czasie nabrałam przekonania, że każde z nas
doświadczało jedynie połowy tego, co nam oferowano. Z
perspektywy czasu uważam, że szczególnie udana metafora (bo tak
postrzegam dzieła sztuki współczesnej) może
przynieść tyle samo czysto
estetycznej przyjemności, co dzieło 'ładne', ale
przestałam się zgadzać na absolutną negację 'ładności'.
Zauważyłam
dodatkowo,
że oboje otworzyliśmy się mniej-więcej wtedy, kiedy przestaliśmy
traktować to wszystko Tak Strasznie Poważnie.
Ola
Lubińska
(Tekst pierwotnie ukazał się na portalu Lubimy Czytać. Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Arkady)
______________
*Streszczenie
dla niepolonistów: do sali, w której wykłada Max Black, wchodzi
nowa grupa studentów, tuż po tym, jak opuściła ją poprzednia.
Na tablicy pozostały luźne zapiski z zakończonych ćwiczeń,
wyrażenie pod wyrażeniem, które przy minimalnym wysiłku woli
pomylić by można z wierszem. Black postanawia zrobić eksperyment:
prosi młodych ludzi, żeby zajęli się interpretacją rzekomego
utworu i, zachwycony, obserwuje, jak spójne rzeczy można wymyślić,
wykorzystując jedynie wiarę w obecność dzieła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz