„«Za
nic w świecie nie wyciągniesz od nas wypowiedzi, którą
wykorzystasz na okładce swojej książki»
– rzecznik Metropolitan Police” (cytat umieszczony na tylnej
okładce Wojny na ściany)
Banksy
ma terapeutyczne działanie. Poważnie. Za każdym razem, kiedy
przeglądam oferty pracy i desperuję, kiedy okazuje się, że
dwuletnie doświadczenie na kierowniczym stanowisku w branży IT jest
mi absolutnie niezbędne, w przeciwnym wypadku
zostanę wyrzucona na śmietnik społeczeństwa, oglądam sobie, co
tam znowu nasmarował. Banksy jest niegrzeczny, bardzo pomysłowy i
jeszcze bardziej przekorny. Napiszę ponadto, mimo że nie bardzo
chce mi się wierzyć, by przypominanie było naprawdę potrzebne, że
od dość dawna biega z puszkami farby, głównie po Anglii i że
właściwie nie wiadomo, jak wygląda, a nawet – czy jest jedną
osobą, czy kolektywem. Ale niech będzie, powiedzmy, że ktoś mógł
jeszcze o nim nie słyszeć.
Skąd
zależność pomiędzy nieszczęsnym IT a wrzutami? Otóż stąd, że
Wojna na ściany
to nie tylko zdjęcia, ale także tekst: zwykle są to anegdoty
dotyczące momentu powstawania konkretnego utworu, albo ogólne uwagi
na temat kapitalizmu, społeczeństwa i tak dalej. Jak łatwo można
zgadnąć, wychylają się one jednoznacznie w lewo, stąd polecam
przeglądanie albumu właśnie w chwilach chronicznego bezrobocia,
zwątpienia w swoje szanse oraz szczurzego samopoczucia i we
wszystkich innych, ponieważ jest najzwyklej w świecie diabelnie
dobry. Prezentowany przez Banksy'ego styl, dowcip, zaangażowanie
oraz zawadiackość wielu przeciągną na swoją stronę, nie mam co
do tego większych wątpliwości. Trochę gówniarz, „średnio
zabawny pijak” jak o sobie pisze, buntownik bez wyraźnego
pozytywnego programu, robiący dokładnie to, czego nienawidzę –
zaprzęgający sztukę do wózka ideologii, a przy tym człowiek,
którego każda praca bucha od najbardziej fantastycznego rodzaju
energii twórczej, jaki tylko można sobie wyobrazić. Nie do
podrobienia. Wojna na ściany
(tłumaczenie tytułu jest całkiem niezłe, chociaż oryginał to
majstersztyk – Wall and Piece)
to kompilacja, zbierająca dzieła artysty z różnych zakątków
świata i wykonane różnymi technikami – od szablonów do
regularnego malarstwa. Obejrzeć można prace wykonane na izraelskim
murze „bezpieczeństwa”, w Londynie, w Stanach Zjednoczonych,
zmodyfikowane obrazy znalezione na pchlich targach i po partyzancku
zawieszane w muzeach. Znalazło się i miejsce dla szczurów, które
setkami pojawiały się na ulicach angielskich miast, dla słynnej
dziewczynki z odlatującym balonikiem, wariacji na temat policji,
fałszywych oznaczeń stref legalnego graffiti, na szczęśliwego
nabywcę czeka wszystko to i nie tylko to. Można się pokrzepić,
jest zaangażowanie oraz artyzm wysokiej próby. A poza tym – coś
więcej.
Pamiętacie
może Thierry'ego Guettę, bohatera Wyjścia
przez sklep z pamiątkami?
Sprzedawca ubrań, zachęcony przez Banksy'ego do tworzenia sztuki,
buduje konglomerat rzemieślników, którzy zajmują się wcielaniem
w życie podrzuconych im przez szefa pomysłów. Efekty tej pokrętnej
współpracy pod którym Guetta bez żenady podpisuje się swoim
pseudonimem, sprzedawane są za grube sumy – również przez niego.
Całość, razem z wielką, pełną przepychu i japiszonów wystawą,
zostaje sfilmowana, po czym jako „komedia dokumentalna”
(wspaniałe przyporządkowanie gatunkowe!) gości w kinach. Jak to z
Banksym bywa, niczego tak do końca nie wiadomo. Nie wiadomo, kto
jest kim: czy Guetta bezwiednie pozwolił się użyć, czy świadomie
grał. Nie wiadomo, komu można wierzyć i które świadectwa przyjąć
jako te prawdziwe. Artysta zaczyna mówić, zachowując przecież
pełne prawo do kontynuowania procesu tworzenia także w tej formie i
być może! korzysta z niego. Podobnie jest z książką. W warstwie
ideologicznej nie pozostawia wątpliwości, „ma
terapeutyczne działanie”, ale
to przecież Banksy, zawsze istnieje ryzyko, że pewnego dnia
ometkuje to wszystko jako pic dla witzu, stojąc z boku w pełni
anonimowości, by obserwować reakcje. Jedyne, co można zrobić, by
nie dać się wystrychnąć na dudka, to patrzeć i nie ufać.
Wówczas zostanie – a przynajmniej taką mam nadzieję –
wyłącznie zachwyt oraz świadomość obecności boskiego
pierwiastka, a te, oderwane od argumentacji i światopoglądu, z
nikogo nie zrobią idioty.
(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu LubimyCzytać. Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Sine Qua Non)
(Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu LubimyCzytać. Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Sine Qua Non)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz